Prolog


Szczypta Kultury to blog, który założyłem w styczniu 2007 r. w związku z chęcią pisania i opisywania moich wrażeń i odczuć odnośnie wszelkich tworów szeroko pojętej kultury i sztuki. Od początku istnienia bloga podkreślam, że moje wpisy mają charakter dosyć subiektywny, acz dążę też by jak najobiektywniej oceniać tematy, nad którymi się pastwię. W miarę prowadzenia bloga, mój styl pisania rozwijał się, zdobywając grono czytelników. W kwietniu 2012 r. zdecydowałem się przenieść bloga na platformę Blogger. Wcześniejsza jego postać dostępna jest do wglądu pod adresem: http://szczyptakultury.blog.onet.pl/, gdzie również zapraszam.

Ciastka

wtorek, 31 grudnia 2013

Co mnie ruszyło w 2013 roku?

Na początku muszę Wam się przyznać, że ten rok był dla mnie dosyć zwariowany, dużo się działo - jeśli chodzi o życie prywatne. Nie będę tu jednak przedstawiał spowiedzi z tegoż, choć niby mam coś w sobie z mentalnego ekshibicjonisty. Piszę to ponieważ nie byłem w stanie być na bieżąco z wieloma wydarzeniami kulturalnymi, a przecież ten blog właśnie o nich traktuje. Co za tym idzie - nie jestem w stanie przedstawić Wam solidnie opracowanych rankingów najlepszych filmów (wielu ważnych tegorocznych premier nie zobaczyłem), ani płyt (wielu nie udało mi się usłyszeć). Natomiast aby wpisać się w trend #podsumowanie, które każdy robi jeśli w ogóle pisze coś w Internecie, postanowiłem napisać o kilku rzeczach związanych z kulturą (przeraża mnie czasem to słowo - jest beznadziejnie pojemne), które miały dla mnie większe znaczenie w tym roku i jak nic zapamiętane przeze mnie będą. No to jadymy na hajduka!

Get lucky - utwór, który każdy zna i w głębi duszy uwielbia. Wielki come back grupy Daft Punk. Zaproponowali materiał zgoła odmienny od tego co grali wcześniej. Współudział ma w tym też Pharrell Williams, który "udzielił głosu" jednemu z najlepszych utworów w historii muzyki. Tak czasem zdarza mi się mówić o tym utworze, ale z drugiej strony jest w tym pewien szwindel - "Get lucky" przecież tak naprawdę nie wyróżnia się niczym od wielu innych utworów w takim klimacie, ale... kurde, tam wszystko pasuje. Zdaję sobie sprawę, że ten kawałek doczekał się armii hejterów, ale cóż - ja do niej nie należę.

Domowe Melodie - jeśli chodzi o polską muzykę, to wyjątkowo dużo wygrało właśnie to trio. Rapidalnie rosnąca popularność, siła prostoty, zapychane ludźmi coraz to większe sale koncertowe. Dlaczego? O tym pisałem już w tym roku. Na jeden z koncertów też udało mi się załapać.

3D - Nie pamiętam od kiedy miałem awersję do filmów w 3D i zakładania tych okularów. Chyba nabawiłem się pierwszych objawów podczas oglądania czwartej części "Resident Evil". To była straszna kaszana. W tym roku zaczęliśmy ze znajomymi urządzać grupowe wyjścia do kina, na typowe blockbustery i typowo w 3D. "Pacific Rim", "Grawitacja" i ostatnio "Hobbit" (o nim później). I tak jakoś... dałem technologii drugą szansę. Niech tego nie spieprzy! ;)

Hobbit - Tutaj będzie bardzo prywatnie, a sprawa jest świeża. Prawda jest taka, że na drugą część trylogii trzeba było mnie namawiać, ale poszedłem i udało nam się zorganizować wyjście na ponad 30 osób. Piękna impreza. No i później o tym filmie napisałem na blogu (zapraszam). W dobę wyprzedził w statystykach wszystko cokolwiek napisałem do tej pory. Ilość wyświetleń, komentarzy, udostępnień - naprawdę sprawiło mi to bardzo dużo satysfakcji i zwyczajnie zrobiło mi się miło. Dzięki, Bilbo! Dzięki, Peter Jackson!

Nowy Wiedźmin - wyszedł, z zaskoku i znienacka (jak nowy album My Bloody Valentine). Nie mogę powiedzieć, że wydarzenie to skupiło moją uwagę (w przeciwieństwie do MBV), ale ciężko mi było nie odczuć tego wszędzie dookoła.

Sławomir Mrożek - umarła kolejna wielka postać polskiej (żeby tylko!) literatury. Ikona i duchowy mentor wielu współczesnych twórców, nie tylko literackich.

Lou Reed - niestety także opuścił nasz łez padół. Człowiek na muzyce którego się wychowałem. Inspiracja dla większości artystów, których słucham lub słuchałem: od wszelkich odmian rocka po hip-hop. Nie da się ukryć, że to jedna z najbardziej wpływowych postaci w historii muzyki.

To nie jedyni, których żegnamy. Kompozytor Wojciech Kilar, pisarze: Joanna Chmielewska, Edmund Niziurski, politycy: Margaret Thatcher, Tadeusz Mazowiecki, Ray Manzarek z The Doors, założyciel Maanamu Marek Jackowski, dziennikarka Teresa Torańska... Nie ma się co łudzić - jak co roku lista jest bardzo długa.

Poezja wciąż żyje. W tym roku organizowałem w krakowskim lokalu Zielono Mi wieczory poetyckie, podczas których czytaliśmy wiersze poetów z różnych epok i poddawaliśmy je interpretacji. Na spotkania przychodzili też ludzie, którzy nie interesują się poezją. Wszyscy bawili się świetnie. Może knajpa jest lepszym miejscem na poezję, niźli mury szkoły? To oczywiście pytanie retoryczne.

Ratowałem tekstem Cafe Kulturalną przed zamknięciem. Takie były niecne plany zamachu na jeden z jaśniejszych punktów na kulturalnej mapie Warszawy.

To kilka rzeczy, które przychodzą mi do głowy. Więcej nie pamiętam, żałuję i poprawę obiecuję. Tymczasem powoli muszę się zabierać za przygotowania logistyczno-mentalne do zabawy sylwestrowej. Szczęśliwego Nowego Roku!

niedziela, 29 grudnia 2013

Smok śpiący na hollywoodzkich dolarach - "Hobbit: Pustkowie Smauga"

Druga część filmowej trylogii już za nami. Wydaje mi się, że w zupełności spełniła oczekiwania wszystkich, którzy udali się do kina aby zobaczyć jak Bilbo wraz z krasnoludami i czarodziejem kontynuują swą podróż. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie każdy będzie kontent z tym co zobaczył. Jedni pomarudzą bardziej, inni mniej, ale tak naprawdę - czy ktoś oczekiwał czegoś drastycznie różnego od tego co ujrzały jego oczy?
Przypomnijmy sobie mianowicie z czym mamy do czynienia w przypadku tych filmów. Cała trylogia "Władcy Pierścieni" to były trzy opasłe tomiska pełne bogatej i szczegółowej narracji. Adaptacja filmowa jak najbardziej wymagała epickiej historii, której każda część mogła trwać lekko trzy godziny. Niejednokrotnie trzeba było fabułę nieznacznie przyciąć w kilku miejscach. "Hobbit, czyli tam i z powrotem", które jest prequelem tolkienowskiej trylogii, to skromnych rozmiarów książka, której fabuła luźno może robić za szkielet tego co możemy zobaczyć na ekranie, gdzie nastąpiła sytuacja odwrotna niż w przypadku "Władcy Pierścieni" - tutaj trzeba rozciągnąć i wypełnić czymś te 9h (trzy części) zaplanowane na całą ekranizację.
Nie będę ukrywał, że jedynka, czyli "Hobbit: Niezwykła podróż" osobiście mnie trochę wymęczyła. Nader wyraźnie rzucały mi się w oczy momenty filmu, które przeciągane były na siłę. Rozłaziło się to: przesadnie podtrzymywana dramaturgia, niepotrzebnie przydługie dialogi, jak i zwyczajnie zbędne sceny. Niby taśmę trzeba zapełnić, ale...
"Hobbit: Pustkowie Smauga" to zupełnie inne dzieło. Dynamiczne, pełne akcji i licznych jej zwrotów (wręcz za dużo momentami). Film wyzbyty jest pruderii, która mogłaby oszukiwać widza, że nie mamy do czynienia z tym, czym ten film miał być: nabijającym kasę producentom przebojem, który karmi oczy schowane za okularami 3D, które mieszczą się nad ustami wypchanymi popcornem. Otrzymujemy rozrywkę po którą udajemy się na seans. I nie ma w tym zupełnie nic złego, wręcz przeciwnie - po to najczęściej udajemy się do kina.
Wybijający się urodą (wśród współbraci) "wyjątkowo wysoki jak na krasnoluda" (ale) krasnolud zaczyna flirtować z urodziwą elfką. Wiadomo jak może rozwinąć się wątek, prawda? Legolas ze swoimi mieczami i łukiem tańczy swą capoeirę ubijając jednego orka za drugim. Gdyby J.R.R. Tolkien zawarł opis takiej waleczności, to by przedstawić wszystkie ruchy walk Legolasa musiałby napisać osobny tom. Dodajmy do tego wątek czarnoksiężnika/Saurona i przesłynne oko. Dorzućmy niezliczone ilości typowo hollywódzkich one-linerów i otrzymujemy piękną wysokobudżetową produkcję, która jednak wciąż oparta jest na tworzywie (jakkolwiek szeroko go pojmować) z którego Tolkien skrupulatnie zbudował swoje Śródziemię. Cóż - jego spadkobiercy musieli klepnąć projekt Petera Jacksona.

Mi osobiście dwójka podobała się znacznie bardziej niż jedynka, dzięki tej szczerości dla tego czym jest sama w sobie. Otrzymaliśmy ładny wizualnie film, bogaty w akcję, który zadowoli zarówno miłośników fantasy, jak i typowych pożeraczy popcornu. Do tego uniwersalne morały (odnośnie odwagi, chciwości itp.), dzięki którym można też zabrać na seans dzieci.

czwartek, 19 grudnia 2013

Kim jest i co gra Pan Stian?

źródło
Już jutro w krakowskim Klubie Pod Jaszczurami odbędzie się koncert grupy Pan Stian. Jest to event, który warto wziąć pod rozwagę w piątkowy wieczór, szczególnie, że wejście nie jest biletowane, więc nic nie tracicie. Kwestią najważniejszą jest natomiast to, że takiej opcji nie ma - tu można jedynie zyskać. Ja natomiast chciałem napisać Wam o muzyce tej formacji i jej liderze.

Pan Stian jest jednym z licznych muzycznych projektów Sebastiana Pypłacza. Jest to człowiek wyjątkowo płodny artystycznie. Na jego stronie możemy zobaczyć całkiem imponujące twórcze portfolio. Udziela się w eksperymentalnym Meet The Ambient (miałem okazję się zetknąć podczas koncertu w warszawskim Saturatorze). Jak możemy przeczytać na stronie: "Muzyka Meet the Ambient to studium pikseli i cyfrowych zakłóceń, zarówno w sferze muzycznej jak i graficznej." - to jest ładna opisówka, ale przyznam - bardzo adekwatna. Inna gałąź twórcza to projekt Fantazman, gdzie muzyka inspirowana jest literaturą, m.in. Christiana Krachta. Uświadczymy tu sporo melancholii i niepokoju na mocnym bicie, ale wszystko łagodzi kobiecy wokal. Warto zmierzyć się z tymi projektami, ale skupmy się na meritum, a mianowicie samej grupie Pan Stian, bo to właśnie z nią wystąpi Sebastian już jutro (20.12.13) pod Jaszczurami.
Zespół gra bardzo wyraziście i mocno. Słychać, że mamy do czynienia z doświadczonymi muzykami. Oprócz Pypłacza, w skład formacji wchodzą: Jakub Stryj (gitara), Marta Ochot (perkusja) oraz Michał Sieciński (bas, gra też w Don`t be a Poor Person oraz tworzy solo jako Google Cat). W muzyce Pan Stian pobrzmiewa lekko blues, ale sekcja rytmiczna jest znacznie bardziej wyrazista i tempo szybko wzrasta, zwłaszcza w momentach gdy lider nie śpiewa. Nie jest to dziwnym - wokal Sebastiana jest specyficzny i ma w sobie dużo z melodeklamacji, rzadziej rozkręca się w śpiew. Nie mam wątpliwości, że nie każdemu podejdzie głos wokalisty, ale każdy powinien zwrócić uwagę na warstwę liryczną ich muzyki. Pypłacz bardzo sprawnie operuje słowem, jego teksty są w stanie zadowolić malkontentów. Rozprawia po trosze nad życiem, robi rachunek sumienia, rozlicza współczesną cywilizację. Ponadto pojawia się też w tekstach wódka, więc jak na piątkowy koncert - jak znalazł.

Aktywność lidera Pan Stian nie ogranicza się jednak tylko do muzyki, dlatego do najnowszej płyty dodatkiem jest także e-book dostępny na Wydaje.pl i iTunes. Całego albumu "Złamane Obietnice" można posłuchać na Spotify lub na Bandcampie.

Jest to muzyka ciekawa i myślę, że warto się z nią zapoznać. Do zobaczenia na koncercie!

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Gra o Tron w niewielkim miasteczku w Colorado

Przyznam się osobiście, że długo czekałem aż Trey Parker i Matt Stone sięgną po motywy z "Gry o Tron" i wykorzystają je w swoim serialu. No i stało się i to z niemałym przytupem. Jeden z najpopularniejszych seriali świata zagościł w "South Park". Stało się to zresztą w trzyodcinkowej historii, a te wyjątkowo udają się autorom. Warto wspomnieć np. "Imaginationland" czy "The Coon & Friends". Jako maniak serialu, byłem zachwycony rozwojem tej historii, której poszczególne tytuły są następujące: "Black Friday", "A Song of Ass and Fire" i "Titties and Dragons".
Trzon historii to nadchodzący wielkimi krokami Black Friday. Jest to owiany historią dzień po Święcie Dziękczynienia, który cechuje się ekstremalnymi promocjami w supermarketach. Swoją nazwę dostał dzięki niesłychanej rywalizacji pomiędzy klientami, gdzie dochodzi do rękoczynów, aktów agresji i wyrywania sobie towaru. Parker i Stone, wraz ze swoją skłonnością do hiperboli i zamiłowaniem do abstrakcji, mogli rozwinąć skrzydła. Ochrona supermarketu to rzecz jasna odpowiednik Straży Nocnej znanej z "Gry o Tron". Tutaj do pracy tymczasowej zgłasza się Randy, ojciec Stana.
Chłopcy planują atak na galerię handlową aby nabyć nową konsolę i dochodzi do podziału na zwolenników Playstation 4 i X-Boxa One. Tym pierwszym przewodzi Księżniczka Kenny, który/a jest odpowiednikiem Daenerys i ma nawet szczura - zamiast smoka. Drugi obóz ma jako lidera Czarodzieja Cartmana. Stan i Kyle, nierozłączni przyjaciele, także są podzieleni. Słysząc o nadchodzącej wojnie z pomocą chłopcom spieszą Bill Gates oraz Kazuo Hirai, prezes Sony. Ten pierwszy zaopatruje w broń palną zwolenników konsoli X-Box One, natomiast Kenny dostaje od japońskiej korporacji medalion, dzięki któremu zmienia się w japońską księżniczkę rodem z anime. Jest kilka scen w trzecim odcinku, które fantastycznie bawią się tą stylistyką. Naprawdę jest pięknie.
Aby dowiedzieć się więcej o fabule książki Butters i Scott Malkinson na polecenie Cartmana udają się do George`a R.R. Martina, gdzie zmuszeni są do wysłuchiwania chóralnych piosenek z jednym słowem "wiener" (ang. parówka, tym terminem określa się penisa) na nutę (oczywiście) intra "Gry o Tron". Wcześniej Butters w rozmowie z Cartmanem żali się, że obejrzał cały serial (musiał nadrobić zaległości przed nadchodzącą wojną), ale jedyne co zobaczył to same penisy. Wyraźnie wyśmiane zostało zamiłowanie R.R. Martina do erotyki w jego powieściach (a co za tym idzie - w serialu). Autor zostaje zabity przez jednego z klientów chwilę przed szturmem na galerię. Właśnie dlatego, że nie przestaje gadać o penisach, zamiast przeciąć wstęgę i wpuścić dziki tłum do środka.
Rozbrajający jest motyw wesela, który musiał się oczywiście pojawić w serialu. Tutaj chłopcy wpadli na pomysł by dostać się do galerii przed tłumem dzięki wynajęciu restauracji Red Robin, która mieści się przy galerii. Wmówili obsłudze, że Tom Hanks i Beyonce biorą ślub.
Nie mogło się obyć bez zdrady, których w sumie jest kilka, na wzór wiadomo-jakiego-serialu. Narady poprzedzające knowania odbywają się w ogrodzie, którego właściciel wydziera się na Cartmana zdradzając jego spiski dyskutantom. To jeden z high-lightów tego trzyodcinkowca (obok tatuażów Billa Gatesa: "1976 MS-Dos")
Cały finał historii przebiega dosyć szybko, wliczając w to ostateczny pojedynek producentów konsol w którym Gates zabija prezesa Sony. I niby wygrywa najnowszy X-Box, ale wygrana nie jest zbyt słodka dla Cartmana, Księźniczki Kenny i reszty. Cała galeria handlowa w miasteczku przypomina pobojowisko.
Od samego początku serialu "South Park" opierał on się silnie na szyderze, zwłaszcza z amerykańskiego społeczeństwa. Najistotniej wszak komentuje on to co się dzieje w USA właśnie. Mimo tego jednak w historii tej opowieści wygrała konsola produkowana przez amerykańską korporację (Przypadek? Nie sądzę). Pęd tego narodu za konsumpcjonizmem i to jak faktycznie wygląda Black Friday (wplecione są prawdziwe zdjęcia) samo w sobie jest karykaturą. Wystarczyło ją posmarować "lekką" hiperbolą i gotowe. I to wszystko w oparciu o motywy z "Gry o Tron"

Jaki jest morał? Nie mogło go oczywiście zabraknąć. Polegał oczywiście na uświadomieniu sobie przez chłopaków (wyrażony został przez Cartmana), że tyle tygodni nie grali na konsolach żadnych, a świetnie się bawili na polu (tak, jestem z Krakowa) szykując na ten jeden piątek. Warto więc czasem wyłączyć konsolę, czy też komputer i wyjść na zewnątrz. Pobawić się analogowo. Tego Wam życzę!

wtorek, 26 listopada 2013

"Oceniaj mnie, niech jad strumieniami leje się!"

źródło
Jakieś 15 lat temu Kasia Nosowska wespół z Kazikiem Staszewskim nagrali utwór "Zoil", którego refren wybrałem na tytuł tego wpisu. Utwór miał być odwetem na Robercie Leszczyńskim, którego recenzja debiutanckiego albumu wokalistki Hey nie spodobała się jej. Lider Kultu wprawdzie odcinał się od pobudek artystki, ale nie w tym rzecz.
Przypomniałem sobie o tym utworze niedawno, gdyż zacząłem się zastanawiać nad samą kwestią oceny i ewaluowania np. muzyki, a bardziej w gruncie rzeczy nad wiarygodnością takich ocen. Skłoniła mnie do tego wizyta w serwisie Rate Your Music (popularnie zwanym RYMem). W skrócie: jak sama nazwa wskazuje - serwis pozwala na ocenianie i recenzowanie albumów muzycznych. Zaszedłem tam szukając co nieco informacji o albumach polskiego duetu Niwea. Zaczęło mnie jednak zastanawiać i doszedłem do wniosku, że odbiorcy muzyki Bąkowskiego i Szczęsnego to niekoniecznie są osoby, które korzystają z tego rodzaju serwisów. Sami rozumiecie: awangarda, raczej głębsza alternatywa i tak trochę "poza internetowy" klimat. Faktycznie: oba albumy zbyt wysokiej noty nie otrzymały na RYMie. Jak jest więc wiarygodność serwisu?

Jakiś czas temu, wraz z momentem premiery oczekiwanego "Reflektora" grupy Arcade Fire, zauważyłem masowe zachwyty nad tym albumem wśród moich znajomych na facebooku. Jakby nie patrzeć: promocja i marketing albumu hulał od miesięcy, wraz z kampaniami outdoorowymi. Napięcie rosło i wiadomym było, że premiera płyty będzie czymś ważnym. Polski Newsweek zdążył ochrzcić zespół "największym na świecie". A do tego po premierze znajomi zachwalali, więc z wypiekami na twarzy puściłem sobie nowe wydawnictwo Arcade Fire na Spotify i... zacząłem się bać, że mój zmysł muzyczny się stępił wraz z wiekiem. Usłyszałem bowiem bardzo średnią muzykę. Zwłaszcza bardzo średnią, jeśli mówimy o zespole, który w swojej karierze popełnił taki album jak "Funeral". Martwiąc się o swoje uszy i pchany ciekawością zacząłem zgłębiać temat. Co musiałem uczynić? Odwołać się do autorytetu.

Udałem się więc na stronę serwisu Pitchfork i sięgnąłem po tamtejszą recenzję albumu. No jak byk - piszą, że genialny (9,2/10). Pocieszyła mnie natomiast recenzja "Reflektora" na polskim Screenagers, która była dużo bardziej zachowawcza (7/10) a ponadto reszta redakcji oceniła album dużo niżej. Prawdziwego katharsis natomiast doświadczyłem czytając recenzję nowego wydawnictwa Arcade Fire na Porcysie. Była ona najbliższa moim własnym odczuciom, które zupełnie nie odpowiadały na hype, który urósł w mediach (jak i wśród znajomych) po premierze.
Co chciałem Wam przekazać za pośrednictwem tej akurat historii? Jeśli chcę poznać czyjąś opinię na temat muzyki, to udaję się na któryś (albo na wszystkie) z wymienionych portali. Mimo, że mogą się różnić w ocenach, to jednak wiem, że ludzie, którzy tam piszą, są dobrze zaznajomieni z muzyką, a zęby zjedli na wielu gatunkach i wielu wykonawcach. Jestem bardziej skłonny sięgnąć po album, który został rzetelnie zrecenzowany (choć i takie rzeczy się zdarzały np. na Porcysie...) i ma wysoką notę.

Autorytetem może też być ktoś z Twoich znajomych, jeśli przysłowiowo "się zna" i wiele razy podzielaliście opinię na temat ocenianego dzieła, bez względu czy była to płyta, film, książka lub przedstawienie teatralne. Mechanizm działa też w drugą stronę. Mam przyjaciółkę Iwonę, która nie lubi jednego z moich ulubionych filmów, czyli "Melancholii". Wiem zatem, że jej negatywna opinia na podobne produkcje mnie nie zniechęci do ich obejrzenia.

Bo to wszystko tak naprawdę jest kwestią gustu!

Zamiast przykładać zbytnią wagę do średniej z ocen masowych na RYMie, IMDb, Filmwebie i podobnych serwisach, lepiej jest się odwołać do źródeł z którymi się utożsamiasz (czy są to poważane strony, czasopisma, czy znajomi). Najlepiej natomiast jest mieć swoje własne zdanie, które nie zmieni się po przeczytaniu recenzji, ani też nie będzie jej bezmyślną kalką.

A Wy? Jakie serwisy najczęściej odwiedzacie? Jakie macie podejście do recenzowania i ocen?

czwartek, 14 listopada 2013

Był sobie genialny zespół - kilka słów zachwytu nad The Clash

źródło
Mnóstwo muzyki słyszałem w moim życiu, a usłyszę pewnie jeszcze więcej. Mimo, iż zmieniają się gusta muzyczne w miarę poszukiwań swojego dźwiękowego absolutu, to niektórych rzeczy słucha się wciąż. Ja mam jeszcze tę swoją teorię soundtracków, ale dziś nie będzie o tym.
Spośród artystów, zespołów i płyt, jakie usłyszałem w moim życiu, są tacy i takie do których wracam jak bumerang i w mniejszym lub większym stopniu będą mi prawdopodobnie towarzyszyć do końca życia. Do tego grona, na uprzywilejowanym miejscu, zalicza się grupa The Clash.
Na pewno niemały wpływ ma na to fakt, że za czasów nastoletnich współtworzyłem całkiem popularną w ówczesnym krakowskim podziemiu kapelę Brudne Trampki, a wczesne punkowe oblicze zespołu pod dowództwem Joe Strummera było jednym z naszych najgłówniejszych inspiracji.
Kurde, naprawdę uwielbiam wspominać tą przygodę i ma to też na pewno ogromny wpływ na sentyment do zespołu o którym dziś piszę, ale to jednak za duże uproszczenie. Najbardziej bowiem lubię wracać do późniejszych płyt The Clash, które style zaczęły daleko odchodzić od punk rocka. No ale może pokrótce przedstawię Panów tym, którzy już zaczęli otwierać Wikipedię w drugiej karcie przeglądarki.
źródło
Grupa The Clash powstała w roku 1976, w Londynie. Działali około dekady, tej najważniejszej, która wpłynęła na rozwój i ukonstytuowanie się całego gatunku, jakim był (punk`s not dead?) punk rock. Dla brytyjskiej sceny stali się zespołem tak naprawdę ważniejszym niż Sex Pistols, którzy byli (taka prawda i nie ma, że boli) tworem w głównej mierze marketingowym i kreacją Malcolma McLarena - managera zespołu i także muzyka (pamiętacie jego "Paris Paris" z Catherine Deneuve?). The Clash natomiast byli bardzo zaangażowani politycznie, czego można się domyślić - w lewą stronę.
Centralną postacią i liderem grupy był Joe Strummer, który aż do śmierci (22 grudnia 2002 r.) realizował się muzycznie w rozlicznych projektach, głównie The Mescaleros. Mimo swojego przywództwa, zespół składał się z mocnych i charakternych osobowości. Mówię tu o najpopularniejszym składzie, w którego skład oprócz Strummera wchodzili: Mick Jones, Paul Simonon, Topper Headon. Przekładało się to, rzecz jasna, na liczne konflikty, które miały chyba dobry wpływ na płodność twórczą muzyków. Poza tym nie można zapominać, że to przedstawiciele sceny punk rockowej, więc burdy i demolowanie hoteli, pijaństwo i ćpanie (Headon został zresztą przez to wyrzucony z kapeli) były częścią kolorytu ich tras koncertowych oraz buntowniczego wizerunku (hehe, to także inspirowało nasz zespół, który nadmieniłem we wstępie).
źródło
Skąd jednak ta genialność, którą tak wskazuję już w samym tytule tego wpisu? Aby to zrozumieć, warto jest wyruszyć w muzyczną podróż i zobaczyć ewolucję zespołu na przestrzeni lat. Albumy "The Clash" i "Give`em enough rope" to klasyki "czystego" punk rocka. Podobnie mówi się też o "London Calling", ale tutaj obserwujemy już wyraźne ciągoty muzyków w stronę innych gatunków. Pobrzmiewa w tym ska, reggae i słychać też kierowanie się muzyków w stronę dubu, której to miłostce dali pełny upust na albumie "Sandinista!" (3 płyty!). Słychać tam już zresztą też nieśmiałe inspiracje rapem. Powiem Wam zresztą, że naprawdę blisko jest od punku do rapowania. Śledząc dyskografię wielu artystów można dostrzec cienką linię pomiędzy tymi gatunkami. Wracając... Z długów The Clash powychodzili tak naprawdę wydając "Combat Rock", który jest przez wielu uznawany za opus magnum zespołu. Tam m.in. słyszymy "Should I stay or should I go" czy "Rock the Casbah" - szlagiery grupy.
No i co z tego? Ano to, że w całej swojej muzycznej ewolucji zespół pozostał bezbłędny. Mimo eksperymentowania i śmiałego rozwijania swojego stylu, ich muzyka nigdy nie schodziła poniżej naprawdę wysokiego standardu (poza ostatnim albumem, ale wyjątek potwierdza regułę...). Gusta są gustami - wiadomo, ale ten zespół był naprawdę wybitny.

Kto się zgadza? Kto chce poddać moją tezę dyskusji? Chętnie porozmawiam z Wami w komentarzach!

wtorek, 5 listopada 2013

Muzyka, której szukasz, a nawet o tym nie wiesz

źródło

Wyobraźcie sobie dwójkę młodych, zakochanych w sobie ludzi. Siedzą przy małym okrągłym stoliku, lampią się sobie wzajem w oczęta, mówiąc czułe słówka. W kawiarni panuje typowy półmrok, jest wręcz ciemno - typowe miejsce randkowe. Jakaś świeczucha nieśmiało coś przyświeca, co by wiedzieli gdzie mają głowy, kiedy zaczną się całować. Ok. Teraz wyobraźcie sobie, że podczas tej iście sielankowej i romantycznej chwili przygrywa w tle Rotterdam Terror Corps (np. taki kawałek, zwłaszcza od drugiej minuty). Coś nie gra, no nie? Analogiczny zgrzyt mógłby wystąpić gdyby ludzie chcieli spędzać imprezę sylwestrową i tańczyć do "Either / Or" Elliotta Smitha. Muzyka jest dopełnieniem sytuacji, pozwala na eskalację emocji i pobudza, np. do tańca. A że człowiek to skomplikowana konstrukcja, więc w zależności od humoru i nastroju - może łaknąć bardzo różnej muzyki.

Nie zawsze jednak potrafimy znaleźć tę muzykę, która by w idealny sposób oddawała nasz nastrój i odpowiadała w pełni na jego zapotrzebowanie. Pomysł na ten wpis naszedł na mnie jakiś czas temu, kiedy usłyszałem album "Dreams" grupy The Whitest Boy Alive. Miałem wtedy zupełnie niezidentyfikowaną potrzebę muzyczną. Chciałem by było rytmicznie i z fajnym tempem, ale też delikatnie, z oniryczną nutką. Opisuję wspomniany album, ponieważ zanim się na niego nie nadziałem, to nie wiedziałem, że właśnie czegoś takiego szukam. Wpasował się w chwilę, wstrzelił w próżnię przygotowaną dla niego. Przygotowaną, rzecz jasna, bezwiednie.

Taka muzyka staje się Twoją i energia z nią związana, jak i ładunek emocjonalny niekoniecznie będzie możliwy do odnalezienia przez drugą osobę. Nawet jeśli wtajemniczysz ją w aurę i znaczenie jakie te dźwięki mają dla Ciebie. Pamiętam moment, gdy pierwszy raz zabierałem się za odsłuch albumu "The Idiot" Iggy`ego Popa. Byłem solidnie podjarany faktem, że usłyszę album, którego w noc swojej samobójczej śmierci słuchał Ian Curtis. Cóż... O ile sama płyta jest świetna, to nie byłem w stanie poczuć emocji wokalisty Joy Division, jakie mogły mu towarzyszyć przed śmiercią. Co słyszał w tej muzyce?Jak ją odbierał? To jest jednak jego historia. Tak samo ja, jak i Wy, drodzy czytelnicy, macie na pewno wiele płyt i piosenek, które służyły Wam za farby do kolorowania różnych momentów i chwil Waszego życia.

Tworzenie soundtracków dla żywota dzieje się samoczynnie. Muzyka towarzyszy nam na co dzień i wypełnia przestrzeń, którą mamy między słowami (śliczne mi zdanie wyszło, a i kojarzy się z kultowym filmem). I te ścieżki dźwiękowe są bardzo zindywidualizowane, więc tym fajniej gdy znajdujemy muzykę (tak, wracam do meritum wpisu - niesłychane!), która idealnie koloruje naszą obecną sytuację i jest najbardziej adekwatna dla aktualnie przeżywanych scen. Muzykę, której szukamy, nawet o tym nie wiedząc.

Jakie albumy i piosenki najlepiej wpasowały się w konkretne momenty Waszego życia? Jakie są Wasze historie i soundtracki z nimi związane? Zapraszam do spowiedzi w komentarzach!

wtorek, 8 października 2013

"Kick-Ass 2" naprawdę dobrze kopie!

Pamiętam pod jakim olbrzymim wrażeniem byłem po seansie pierwszej części "Kick-Ass" - film z miejsca kupił moje serce. Widziałem wyraźnie drobne niedociągnięcia, ale mimo tego nie ograniczały siły rażenia jaki miał ten film. Historia o ludziach, którym zamarzyło się bycie superbohaterami rodem z komiksów motywowała, ponieważ pokazywała zwykłych ludzi w kostiumach, którzy po prostu spełniają swoje marzenia. Do tego połączenie poczucia humoru z ilością przemocy - ujmujące. O pierwszej części pisałem zresztą na wcześniejszej inkarnacji tego bloga, zainteresowanych tam odsyłam.
Dopiero po obejrzeniu filmu przeczytałem komiks, który prezentował trochę inną historię - był brutalniejszy i w tej brutalności bardzo dosłowny. Kiedy pisałem na blogu o drugiej serii komiksowej, to obawiałem się czy uda się zrobić na jej podstawie film. Ilość przemocy i wulgarność obrazkowej historii tym razem zdawała się być nie do przeskoczenia, ale... udało się przenieść ją na duży ekran - film jest dobrą i wierną adaptacją, a jednak nie przekroczył granicy, która nie była przeszkodą dla duetu John Romita Jr. & Mark Millar - twórców komiksu.
źródło
Dave Lizewski (Aaron Taylor-Johnson) nie potrafi pozbyć się swojego stroju Kick-Assa i chce powrócić na ulice aby chronić swoje miasto. Nigdy jednak nie był zbyt sprawnym obrońcą, jak pamiętamy w pierwszej części, więc udaje się na szkolenie do Hit-Girl (Chloe Grace Moretz), która to jednak później nakryta przez swojego opiekuna Marcusa (przyjaciela jej zmarłego ojca), obiecuje mu porzucić życie mściciela. Jako Mindy Macready próbuje się zaadaptować do życia nastolatki, jednak idzie jej to z trudem i ciężko jej się przestawić na taki tryb życia. Dave w tym czasie przyłącza się do grupy Justice Forever, której przywódcą jest Pułkownik Stars and Stripes (rewelacyjny Jim Carrey) i z grupą superbohaterów rusza na ulice by walczyć z przestępczością.
Głównym szwarccharakterem zostaje oczywiście Chris D`Amico (Christopher Mintz-Plasse), który to teraz zwie siebie Motherfucker, ponieważ Red Mist było jego superbohaterskim imieniem. Werbuje on armię super-złoczyńców, która ma stanąć naprzeciw Kick-Assa i reszty. Motherfucker jest cudownie groteskową postacią, która przyczynia się do wprowadzenia akcentów humorystycznych do filmu. Widać to np. w scenie kiedy napada na sklep i doznaje zawodu, że nie ma tam kamer - "Skąd ludzie będą wiedzieć, że Motherfucker tu był?!". Jego asem w rękawie jest Mother Russia - była agentka KGB, która jest zobrazowaniem stereotypów na temat naszych wschodnich sąsiadów.
źródło
Największą siłą jedynki było kilka niezapomnianych scen, szczególnie z udziałem Hit-Girl. Tutaj tych spektakularnych akcji jest mniej, ale zarazem zamaskowana Mindy, jak i wspomniana Rosjanka mogły się wykazać.
Film ma dobre tempo, zwroty akcji i dużo w nim jest akcentów humorystycznych. Warto wspomnieć o tym, że nie przedstawiono tu brutalnej sceny gwałtu, jaka miała miejsce w komiksie. W to miejsce umieszczono scenę z Motherfuckerem, który tłumaczy nagły napad impotencji "brakiem nastroju". Mimo jednak wygładzenia fabuły, co było nieuniknione, to wciąż wiernie adaptuje drugą serię komiksów o domorosłych superbohaterach i super-złoczyńcach.
Można się przyczepić do pewnych kwestii realizacyjnych, ale podobnie jak w przypadku pierwszej części "Kick-Ass" - to co otrzymujemy, to dobre kino akcji, pełne wulgaryzmów, przemocy i okraszone olbrzymią dawką humoru i autoironii. Kolejna udana zabawa z etosem superbohaterów. Jestem na tak.
źródło
źródło
źródło

poniedziałek, 7 października 2013

Piękny domowy wieczór w Klubie Studio

źródło
źródło
Wreszcie udało mi się zobaczyć domowe melodie na żywo. Jakiś czas temu pisałem o tej grupie tutaj. Muzykę tego zespołu darzę olbrzymią miłością, ponieważ ma w sobie ten niewytłumaczalny czar. Wiecie jak to jest - muzyka przeważnie i w większości dociera do uszu, natomiast to co robi ta trójka wdziera się prosto do duszy. Nie wiem czy uszy uczestniczą w ogóle w percepcji ich twórczości ;)
Jestem tym bardziej zachwycony, że miałem możliwość uczestniczyć we wczorajszym koncercie w krakowskim Klubie Studio. Energia, emocje, zaangażowanie, poczucie humoru - wszystko, za co rosnące zastępy fanów pokochały ten zespół, było obecne podczas ich występu. Warto zwrócić uwagę na fakt, że z każdym koncertem w Krakowie występują w coraz większych salach. Alchemia, FORUM Przestrzenie, a teraz już Klub Studio. Skąd bierze się takie wzięcie na ten zespół - jeszcze raz odsyłam do mojej wcześniejszej notki.
źródło
Wracając do koncertu... Artyści byli wzruszeni koniecznością grania aż czterech bisów. Cała publiczność wstała z krzeseł. Huk oklasków i tak nie mógł się skończyć po każdym z poszczególnych utworów na koncercie. Ze sceny biła radość i przepozytywne flow - tego się nie da opisać, trzeba tego doświadczyć.
Tutaj możecie obejrzeć obszerną galerię zdjęć z  wczorajszego koncertu.

Jeśli tylko będziecie mieli okazję - wybierzcie się na ich koncert. Wtedy zrozumiecie o czym piszę.

piątek, 4 października 2013

Dwie twarze... Jokera

źródło
Nader często dyskutując o filmach z innymi maniakami kina superbohaterskiego, jak i z ludźmi, którzy nie są aż tak głęboko w temacie, dochodzi do gorącej dyskusji. Który Joker był lepszy? Innymi słowy: Jack Nicholson, czy Heath Ledger? Równie dobrze można ten dylemat określić inaczej: Tim Burton, czy Christopher Nolan? Najczęściej słyszę rzucone bez namysłu: "No jak to? Nicholson! Nicholson jest mistrzem" i podobne argumenty.
Obejrzałem sobie wczoraj oba filmy o Batmanie, jakie nakręcił Tim Burton. Podejrzewam, że tak jak i ja, wielu ludzi podejmujących dyskusję na temat Jokerów, nie widziało wersji Burton od czasów np. wczesnego gimnazjum. Nie można porównywać tych filmów bez wzięcia pod uwagę stylistyki jaką wybrali kręcący je reżyserzy - to jedna sprawa. Twórca "Edwarda Nożycorękiego" stworzył Batmana w bliskiej jego twórczości onirycznej i mrocznej (nie da się ukryć) stylistyce. Ale to jest superbohater campowy (jak to się ładnie mówi teraz). Christopher Nolan dodał swoim bohaterom skomplikowaną warstwę psychologiczną i mocny nacisk przyłożył na relacje budujące się między nimi.
Joker, którego wykreował Heath Ledger został stworzony przez Batmana - tak o sobie mówi, ponieważ ten stał się dla niego inspiracją, tymczasem z drugiej strony ringu mamy Jokera, za którego odpowiada Jack Nicholson. Jest on wyrachowanym, brutalnym gangsterem, który ulega wypadkowi w fabryce chemikaliów. Zostaje on stworzony przez Batmana bardziej dosłownie - wpada do kadzi z substancją, która zmienia jego aparycję w wiadomy sposób. Stąd też bierze się jego szaleństwo. Porównując to do komiksów - został narysowany bardzo wyraźną kreską. Widzimy jego genezę i motywację.
źródło
Bohater Nolana pojawia się znikąd. W kilku scenach opowiada różną genezę swojego wyglądu - prawdopodobnie żadna nie jest prawdziwa. Jest brutalny, chaotyczny. Jego działania nie mają konkretnego celu. Nie chodzi mu o pieniądze, nie chodzi o władzę. Nie zależy mu na splendorze. Podkreślam te kwestie, ponieważ Joker u Burtona jest megalomanem, pragnie rozgłosu, sławy. Jego działania zdają się podchodzić pod wymiar budowania własnego wizerunku. Ponadto - boi się śmierci (ostatnie sceny), co u jego wcieleniu u Nolana nie występuje. Złoczyńca grany przez Ledgera sieje chaos by pokazać jak złudna i pozorna jest organizacja świata wokół nich. Porządek cywilizacji jest fikcją.

Dla mnie zatem ten pojedynek wygrywa Heath Ledger, ale nie jest to pojedynek dwóch aktorów, ale dwóch wizji reżyserskich. Jako wierny fan trylogii Christophera Nolana wybieram więc skomplikowaną, niezrozumiałą postać, jaką w jego filmie wykreował nieżyjący aktor. Nikt jednak lepiej niż Jack Nicholson nie mógł wypaść w stylistyce jaką wybrał Tim Burton.

Na koniec dodam, że czasami głosy w dyskusji na temat "najlepszości" któregoś z Jokerów zdają się sięgać po argumenty, które brzmieć mogłyby mniej więcej tak: "Jak to, który Joker jest lepszy? Oczywiście, że Nicholson, nie widziałeś "Lśnienia"?!"

A jakie jest Wasze zdanie? Kreacja którego z aktorów zyskała u Was większą sympatię?

czwartek, 26 września 2013

Piątkowe Spotkania z Komiksem #55: Marvel Golden Age (27.09.2013)


Już jutro bardzo ciekawe wydarzenie dla wszystkich ludzi, którym przyspiesza tempo na samo słowo "superbohater" lub "komiks". Już jutro każdy z mieszkańców Krakowa będzie mógł usłyszeć co nieco na temat wydawnictwa Marvel, z ukierunkowaniem na wczesny okres działalności. Na stronie wydarzenia na facebooku możemy przeczytać:

Każda legenda ma swój początek. Jak wyglądał on w wykonaniu amerykańskiego giganta - wydawnictwa Marvel? Układy, podejrzenia, awantury, kradzieże pomysłów, a w tle II wojna światowa i debiuty kultowych superbohaterów. 

Spotkanie poświęcone Golden Age wydawnictwa Marvel poprowadzą Paweł i Jacek Masłowscy, właściciele internetowego sklepu z komiksami ATOM Comics.

Spotkanie odbędzie się na drugim piętrze Artetki - agendy Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Krakowie, mieszczącej się w budynku Małopolskiego Ogrodu Sztuki. Drugie piętro Arteteki jest domeną sztuk wizualnych, gdzie znajduje się liczący ponad 2.000 pozycji zbiór komiksów, a w przyszłości prezentowane będą również: ilustracje książkowe i prasowe, plakaty, street art, fotografie, filmy animowane oraz gry video.

UWAGA: Wejście do Arteteki od ul. Szujskiego!

Wydaje mi się, że to ciekawy pomysł na rozpoczęcie piątkowego wieczoru. 
Polecam fanatykom, ale nie tylko.

Szczegóły:
Miejsce: Artetka (II piętro) - agenda Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Krakowie, mieszcząca się w budynku Małopolskiego Ogrodu Sztuki.
Czas: 27.09.2013 r., godz. 18:30
Wstęp: wolny

wtorek, 24 września 2013

Wielki miś krąży po Warszawie

Od ostatniej soboty Warszawa ma nowego, jakże przyjaznego obywatela. Chodzi mianowicie o olbrzymiego misia, który przemieszcza się obstawiając najpopularniejsze miejsca w stolicy. Zwyczajowo przyjęło się mówić "pluszowy", jednak w rzeczywistości jest on wykonany z ortalionu i dzięki temu łatwiej mu jest się przemieszczać. Powstał on jako inicjatywa Fundacji Form i Kształtów. Miś zadebiutował na rondzie De Gaulle`a, usiadłszy sobie pod słynną palmą.
Jak mogliśmy wyczytać na warszawa.gazeta.pl:
"Przytulanka" jest wyzbyta wszelkich ideologicznych czy politycznych podtekstów, w przeciwieństwie do większości pomników w Polsce. Mnie miś kojarzy się z zabawką z dzieciństwa i pierwszym przyjacielem, któremu powierza się swoje największe sekrety.
Są to słowa Izy Rutkowskiej, która podkreśla też, że w projekcie najistotniejsza jest reakcja przechodniów. W domyślę wielki miś ma zachęcać oglądających do przytulania, niczym za czasów dziecięcych. Takie jest wszak przeznaczenie misiów pluszowych (nawet jeśli są ortalionowe).

Osobiście bardzo pochwalam całą inicjatywę i jej szczerze kibicuję.




Zdjęcia: Fundacja Form i Kształtów, profil fb

piątek, 20 września 2013

Dobrze mieć fajnych sąsiadów, czyli o "Tonari no Totoro"

Czasami rozpoznajemy postać, która w taki czy inny sposób stała się pewną ikoną popkultury. Można nie widzieć filmu "Gwiezdnych Wojen", ale wiesz kim jest ten koleś ubrany na czarno w blaszanym hełmie i z ewidentnie zdiagnozowaną astmą. Podobnie ten niski, zielony karzełek z wielkimi uszami i we wdzianku niczym worek po kartoflach. Rozpoznajemy postaci i kojarzymy co reprezentują. Tak właśnie miałem z pociesznym, olbrzymim i futrzastym Totoro, którego uśmiech ma wdzięk kota z Cheshire. "Mój sąsiad Totoro" ("Tonari no Totoro") to jedno z najwybitniejszych dzieł w historii animacji i jedna z najładniejszych bajek jakie wyprodukowano. Dzieło na tyle wyjątkowe, że nie tylko dzieci przeżywają z uśmiechem na ustach losy bohaterów. Prawdziwy klasyk. I wiecie co? Łajza jestem, ponieważ pierwszy raz obejrzałem ten film dopiero wczoraj...
źródło
Dwie dziewczynki (8-letnia Satsuki i 4-letnia Mei) wraz z ojcem sprowadzają się na wieś do domu, który nie jest może pierwszej jakości: podniszczony, skrzypiący i wymaga gruntownych porządków. Japońska wieś zdaje się być istną arkadią a życie tam prawdziwą sielanką, mimo, że mieszkańcy też ciężko pracują w polu, ale wśród nich dominują pozytywne i przyjacielskie emocje. Tu na chwilę się zatrzymam. W tym filmie nie ma postaci negatywnych i czarnych charakterów. Wszelki konflikt potrzebny dla rozbudowania fabuły został zbudowany w inny sposób. Muszę to nadmienić z prostego względu - nie mam pojęcia kiedy minęło ponad 80 minut filmu... Imponującym jest sposób w jaki budowany jest nastrój i rozwój fabuły. Niby wszystko na spokojnie, ale świat przedstawiony wchłania do cna.
źródło
No ale wróćmy do fabuły. Dwie siostry odkrywają w pobliskim lesie stwory, które to okazują im sympatię i pozwalają znaleźć się im na pograniczu rzeczywistości i snu. Granica między tymi światami jest bardzo wąska, a ojciec dziewczynek wcale nie przeczy istnieniu Totoro i jego kamratów (w tym Kotobusa - mojego osobistego faworyta). Totoro, wraz z innymi spośród leśnych stworów, zaprasza Satsuki i Mei do swojego świata, jak też pomaga im w kluczowym momencie filmu.
Muszę, będąc szczerym, przyznać, że nie znam dobrze całego dorobku twórczości Hayao Miyazakiego, twórcy filmu. Możliwe, że wtedy potrafiłbym więcej wyciągnąć z seansu. Myślę, że znając lepiej kulturę Japonii więcej bym też zrozumiał z genezy stworów jakie wykreował. Owszem, co nieco wiem o samurajach - swego czasu pisałem o komiksach z Usagim Yojimbo, królikiem-samurajem.
Natomiast mogę napisać to co widać, mianowicie - rewelacyjną animację. Myślę, że każdy ma swoje ulubione filmy i seriale japońskie. Ja np. uwielbiam "Hellsing" (zwłaszcza wersję "Ultimate") a nawet tam wkradły się naleciałości anime w postaci przesadnie wielkich oczu czy kropel potu wielkości głowy (mam nadzieję, że kojarzycie co mam na myśli). "Totoro" jest pod tym względem czysty. Kreska i kolory - wyśmienite. Dynamika postaci - super.
źródło
To co jeszcze mogę dodać, to stwierdzenie, że to jest naprawdę mistrzowski film animowany, który rozgrzewa serce oglądającego. Ciepły, pozbawiony przemocy a równocześnie wciągający po czubek głowy. Nie dziwi mnie nawet stwierdzenie Terrego Gilliama, iż to najlepszy film animowany ever. Nie będę wchodził w takie dyskusje, ale faktycznie - to majstersztyk i obejrzeć trzeba. Nawet jeśli z taką obsuwą jak moja. Bezwzględnie POLECAM.

P.S. W ramach ciekawostki: wykorzystanie motywu piosenki o Totoro w South Parku:

wtorek, 17 września 2013

Cały ten jazz

Muzyka jazzowa ma to do siebie, że w gruncie rzeczy każdy ma do niej swój własny stosunek. Niektórzy ten gatunek muzyki kochają, innych natomiast czasami męczy. Wiadomo: jedni lubią, drudzy nie. Myślę, że jest to też zależne od tego za jaki jazz się chwycimy. Wszak nawet ludzie, którzy za tą muzyką nie przepadają, to nie przeszkadza im ona np. w kawiarniach, gdzie z reguły dominuje jazz właśnie (zazwyczaj w lżejszej postaci). Ja chciałbym się z Wami podzielić moją historią związaną z tym gatunkiem muzycznym i tym jak wsiąkałem w kolejne rodzaje jazzu.
Wbrew pozorom na początku nie był to Miles Davis, którego wprawdzie znałem jeszcze w gimnazjum jako ikonę i symbol tej muzyki. Musicie pamiętać, że wtedy internet był zwierzyną rzadko występującą na polskiej ziemi. Ale prasę wertowało się różnorodną, więc informacje dochodziły - bez internetu dało się jakoś nabywać wszechstronną wiedzę, hehe. Jednak Miles pojawił się znacznie później w moim życiu. Pamiętam, że były 2 albumy, które katowaliśmy i które wciągnęły mnie i moich kumpli w jazz kiedy byliśmy na obozie żeglarskim. Był to album koncertowy, na którym Paul Desmond wraz ze swoim kwintetem czarowali niestworzone rzeczy - żałuję, że nie pamiętam nazwy, miejsca gdzie występowali. Drugi album to The Lounge Lizards i ich wybitne wydawnictwo "Voice of Chunk" - tu już było trudniej w odbiorze, ale jeszcze bardziej frapująco. John Lurie wraz z ekipą potrafili zafascynować słuchacza i zaskoczyć. Nic dziwnego, że ich lider tak dobrze odnalazł się we współpracy z Jimem Jarmuschem stając się równocześnie barwną postacią w kinematografii.
The Lounge Lizards, źródło
Liceum był czasem wzmożonych przygód z muzyką. Ja sam współtworzyłem 2 zespoły, nawet mieliśmy drobne lokalne sukcesy. Estetyka w której się poruszaliśmy w najwyższym stopniu była oparta o punk rock, ale zaczęliśmy wtedy poszerzać nasze zainteresowania muzyczne. O jazz między innymi. Niemniej nie będę Wam tu sprzedawał jakichś bajek, że inspirowaliśmy się jazzem w procesach tworzenia, niemniej na pewno poszerzyła ta muzyka nasze horyzonty i wrażliwość muzyczną.
Wtedy właśnie sięgnąłem po klasykę, jaką dla większości są (i słusznie) Miles Davis, John Coltrane i im podobni. W liceum zaczęliśmy też co czwartek bywać na jam session w krakowskim Harrisie (Harris Piano Jazz Bar). Odwiedzaliśmy ten lokal zresztą do późnego czasu studiów, ale w pewnym momencie już te luźne sesje jamowe zaczęły być nużące i stały się powtarzalne.
Pod koniec liceum zafascynował mnie Ornette Coleman i free-jazz. Chciałem aby wszystko było jeszcze bardziej połamane i jeszcze bardziej nieprzewidywalne. Wiecie - zawsze chce się czegoś mocniejszego, np. kiedy jara Cię drum`n`bass, to niedaleko by trafić na speedcore lub (o zgrozo!) holenderski hardcore. Szukając jeszcze bardziej połamanego jazzu, objawił mi się - jakże by inaczej - John Zorn i projekty w których uczestniczył. Aha, zdarzało mi się też sięgnąć po awangardę japońską... Ale tego nie mogłem zrozumieć i bezboleśnie przyswoić, musiałem zawrócić.
Ornette Coleman, źródło
Sięgnąłem po polski jazz, na początku Pink Freud i Contemporary Noise Quintet (później Sextet). Podobnie później inne zespoły polskiej sceny (mamy się czym poszczycić!). Rzecz jasna - doszedłem do klasyków polskiej sceny yassowej (Miłość, Łoskot itp.). Dużo wcześniej nawinął się też na odtwarzacz Krzysztof Komeda, którego nie mogło zabraknąć w poznawaniu gatunku.
Gdzieś w międzyczasie w głośnikach często gościł acid jazz, w miarę coraz silniejszego romansu z muzyką elektroniczną. Taka kochliwość, rzecz jasna, musiała mnie zaprowadzić pod bramy wytwórni Ninja Tune, której twórcy jak mało kto wyrośli i ukształtowali się dzięki muzyce jazzowej. Polski Skalpel, Mr. Scruff, Kid Koala, Jaga Jazzist i wiele innych. Poznanie brytyjskiej wytwórni oceniam jako jeden z najważniejszych momentów mojej edukacji muzycznej.

I tak wyglądała pokrótce moja przygoda z muzyką jazzową, która trwa do tej pory. W zasadzie większości wymienionych wykonawców nadal słucham - częściej lub rzadziej. I nawet ten bardziej połamany jazz odpręża mnie w sumie bardziej niż wygładzona muzyka pop.

A jak wyglądała Wasza przygoda z jazzem? Zaprzyjaźnialiście się bardziej z tym gatunkiem?

wtorek, 10 września 2013

Czy warto śnić wielki sen Davida Lyncha?

Przyznam szczerze, że w gruncie rzeczy nie zamierzałem początkowo pisać o nowym albumie "The Big Dream", który to popełnił słynny reżyser, ale też (automatycznie) nie mniej słynny muzyk, David Lynch. Nie wynika to z tego, że nie byłem zainteresowany tym wydawnictwem - wręcz przeciwnie! Jakiś czas temu tu, na blogu, jarałem się tym, że na jego albumie gości Lykke Li. O poprzednim albumie, "Crazy Clown Time", zresztą też kiedyś pisałem, w dodatku - bardzo przychylnie. Zostałem jednak bezpośrednio zmotywowany poprzez dwie recenzje tego albumu, na jakie natrafiłem przeglądając czeluści sieci. Chodzi mi o recenzję w serwisie Uwolnij Muzykę, autorstwa Anety Wieczorek oraz, jakże by inaczej, recenzję w serwisie Pitchfork. Nie jestem w stanie się w pełni zgodzić z żadną z powyższych, więc to co napiszę będzie miało w sobie trochę z polemiki.
źródło
Kusi mnie się pospierać o stwierdzenie Anety, że poza "Twin Peaks" inne dzieła reżysera są słabsze. Jestem fanem filmowej twórczości Lyncha i tego w jaki sposób treść przyobleka w formę. Nie będę o tym dyskutował jednak, gdyż chodzi o album. To co jednak rzuciło mi się w oczy, to że znaczny ciężar recenzentka włożyła w odbiór albumu poprzez "fenomen Miasteczka Twin Peaks". Ciężko komentując wszelką twórczość Lyncha uniknąć wtrąceń odnośnie artystycznego opus magnum reżysera, ale jego dorobek jest znacznie bogatszy. Mark Richardson, recenzent Pitchoforka, słusznie zauważa, że nie znając estetyki w jakiej porusza się autor oraz środków wyrazu jakimi się posługuje (to jest bardzo zbieżne z jego dorobkiem kinematograficznym), album może nie mieć dużo do zaoferowania dla słuchacza. Aneta zauważa, że jest w tym duża powtarzalność. Pozwolę sobie zacytować autorkę Uwolnij MuzykęElektronika przyprawiona mrokiem, gitary, wyraziste brzmienie perkusji, odrobina ambientowych dźwięków, nuta grozy, specyficzny wokal, zmysłowość, szorstkość, melancholia i erotyzm. Czyli to wszystko co już było. W mniejszej, bądź większej dawce, ale było. W pełni się zgadzam, taką aurę posiada ta muzyka. Są to też części składowe z których David buduje aurę swoich filmowych obrazów. Od siebie dodałbym, iż dźwięki te kojarzą się z marzeniem (?!) sennym, wizją mistyczną (lub narkotyczną). Szkopuł leży, dla mnie osobiście, gdzie indziej. Odnośnie tego co napisał Mark - ciężko mi słyszeć ten album poza kontekstem osoby Lyncha, którego twórczości jestem miłośnikiem. The main appeal of the record is that it’s “an album by David Lynch”. It’s hard to hear the album without thinking first “I’m listening to a David Lynch album” rather than “I’m listening to music” or “I’m listening to a song.” - napisał w swoim tekście recenzent Pitchforka. I to jest 100% prawdy, tak właśnie jest. Wracając do spostrzeżeń Anety jednak - to jest to czego się spodziewałem, czego oczekiwałem. To jest album, którego mi się niezmiernie przyjemnie słucha. Mimo, że (co trzeba przyznać) nie jest kamieniem milowym ani arcydziełem, to jednak zaspokoi gusta miłośników twórczości popularnego reżysera. I mimo, że głównie im rekomendowałbym to wydawnictwo, to jednak i inni mogą śmiało ugryźć ten album.

I jeszcze na koniec... "I`m waiting here" nagrane z udziałem Lykke Li to bonus. Odstaje od reszty albumu, ale jest piękną balladą i dziełem naprawdę najwyższych rzędów, ale nie musicie mi wierzyć bo szwedzką wokalistkę także uwielbiam i mogłem już wyczerpać wszelkie pokłady obiektywizmu jak na jeden tekst... :)

czwartek, 5 września 2013

Oniryczni czarodzieje odwiedzą nasz kraj - 3 koncerty Múm w Polsce

źródło
Myślę, że na mapie Europy Islandia jest krajem, który swoim geograficznym położeniem, aurą pogodową i językiem roztacza wokół siebie aurę pewnej magiczności. Nie wiem czy wynikiem tego jest muzyka jaką uprawiają tamtejsi muzycy, czy też ona składa się właśnie na tą aurę, ale... Scena islandzka jak na Europę jest niewątpliwie unikatowa. Jednym z zespołów, który dokłada trzy grosze do tego stanu rzeczy jest Múm z Rejkjaviku.
Mało kto potrafi z taką finezją mieszać motywy folkowe z miejscami wręcz ambientową elektroniką. A do tego pokrywać te wyborne konstrukcje dźwiękowe wokalizami, które tak skutecznie wchodzą w duszę, jak nóż w masło. Ja osobiście mam - literalnie - dreszcze, kiedy ich słucham. I to jest właśnie Múm i ten właśnie zespół odwiedzi nasz kraj grając w nim trzy koncerty na początku października. Będą promować nową płytę, która ukaże się jesienią (a jakże!).

01.10 Sala Wielka CK Zamek, Poznań:
Strona wydarzenia na facebooku
02.10 klub Basen, Warszawa:
Strona wydarzenia na facebooku
03.10 klub Alibi, Wrocław:
Strona wydarzenia na facebooku

Bilety do kupienia w Ticketpro

Kilka utworów:



środa, 4 września 2013

Cóż ma wspólnego hajs i sztuka? - "Ekonomia w sztuce", MOCAK

Zdecydowanie za rzadko udaję się do muzeów. Zawsze to sobie wypominam. Co innego, oczywiście, liczne wernisaże znajomych z ASP. No ale takie eventy mają w sobie więcej wspólnego ze spotkaniem czysto towarzyskim, niźli z kontemplowaniem sztuki. A czasem warto udać się i porozkminiać drogi myślowe artysty ucieleśnione w formie i treści danego dzieła.
Z taką też motywacją udałem się wczoraj do MOCAK-u (Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie) dodatkowo motywowany faktem, że przecież we wtorki w tej, jak i wielu innych tego typu placówkach, wejście jest za darmo. Ja jestem z Krakowa, więc myślę, że rozumiecie... ;)
No i siłę mego skupienia i gibkość umysłu postanowiłem skupić na wystawie "Ekonomia w sztuce" by ugryźć i zakosztować zagadnień z którymi to ona się mierzy. Ekshibicja wpisuje się cykl realizowany przez muzeum, który ma zestawiać sztukę wraz z najważniejszymi terminami cywilizacyjnymi - jak czytamy na stronie. Póki co zrealizowano dwie wystawy, gdzie sztuka wchodziła w dyskurs, kolejno z historią i ze sportem. Jak to się udało w przypadku zetknięcia z ekonomią?
Pozorny antagonizm tak odległych od siebie pojęć szybko się rozmywa, gdy uświadomimy sobie, że sztuka bez oczywistych relacji z pieniądzem by nie mogła funkcjonować. Wchodząc na wystawę wita nas Joseph Beuys ze swoim hasłem "Kunst = Kapital". Gdy odwracamy głowę widzimy tablicę podobną do tej beuysowej, niemniej otrzymujemy do dyspozycji kredki i możemy wokół flagowego hasła umieszczać swoje treści (domyślacie się pewnie jak różne bzdety ludzie tam wypisują i rysują?). To Liena Bondare i jej odpowiedź na hasło przedstawiciela niemieckiego Fluxusu.
W wielu pracach przewija się ciekawy motyw dotyczący ceny dzieła, za jaką można go nabyć. To na przykład "Kasety" Rafała Bujnowskiego, które sprzedawał na jednej z wystaw z uwzględnieniem ceny promocyjnej za zakup większej ilości. Były to małe płótna pomalowane tak, że wyglądem przypominały kasety VHS. Bujnowski zrobił coś więcej nawet bawiąc się tą formułą. Gdy urodziła mu się córka, namalował serię obrazów przedstawiających lisią skórę i wymieniał je ze znajomymi artystami za ich dzieła, tak aby stworzyć kolekcję, której wartość uposaży córkę na przyszłość. Wspomniana kolekcja jest częścią ekspozycji. Na wystawie "Ekonomia w sztuce" dosyć sporo dzieł zadaje pytanie o zasady określania wartości sztuki. Tej pieniężnej.
Nowy Jork pozbawiony reklam, z pustą przestrzenią w miejscu ich codziennej bytności - to wygląda ciekawie i niesie gorzką świadomość tego jak bardzo jesteśmy bombardowani na co dzień przekazem reklamowym. I jak bardzo do tego przywykliśmy - skądinąd. To przekazuje nam Karolina Kowalska w swojej pracy "Niespodziewane załamanie rynku reklamowego". W podobny nurt tematyczny uderza praca wideo przedstawiająca mapę Rosji zapewniającą się powolutku logotypami międzynarodowych marek.
Tworzywem lub dziełem stają się też same pieniądze. Na wystawie możemy zobaczyć też brytyjski banknot o wartości 10 funtów, na którym zamiast królowej Elżbiety widzimy księżną Dianę i napis "Banksy of England", zdradzający autora. Swoje prace malarskie związane z banknotami prezentuje także m.in. Pola Dwurnik. Sznur szubieniczny obklejony jednodolarówkami (Jota Castro, "Mortgage") jest wdzięcznym dziełem do interpretacji. 
Ale problemy artystów nie są związane jedynie z samymi finansami. W obiegu sztuki są jeszcze dwa niekorzystne ogniwa: kuratorzy i krytycy. Do tego odnoszą się prace The Krasnals (dokładniej ich przywódca - Whielki Krasnal), ukazujące "Fabrykę marzeń" i "Piramidę zwierząt" (oba poniżej):


Widziałem całkiem sporo wystaw w MOCAKu, ale muszę przyznać, że ta jest jedną z ciekawszych na jakie udało mi się do tej pory natrafić. Zaspokoiła moją potrzebę konsumpcji sztuki. Stawia pytania (banalniejsze lub mniej), zaspokaja głód estetyczny, czasem bawi. Jest też, mimo jasno wyklarowanego motywu przewodniego, bardzo zróżnicowana jeśli chodzi o całość ekspozycji. A w najprostszym ujęciu: dostarcza mnóstwa rozrywki po prostu.

Polecam.

Wystawa w Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie do 29 września 2013 r.

Zdjęcia: mocak.pl