Prolog


Szczypta Kultury to blog, który założyłem w styczniu 2007 r. w związku z chęcią pisania i opisywania moich wrażeń i odczuć odnośnie wszelkich tworów szeroko pojętej kultury i sztuki. Od początku istnienia bloga podkreślam, że moje wpisy mają charakter dosyć subiektywny, acz dążę też by jak najobiektywniej oceniać tematy, nad którymi się pastwię. W miarę prowadzenia bloga, mój styl pisania rozwijał się, zdobywając grono czytelników. W kwietniu 2012 r. zdecydowałem się przenieść bloga na platformę Blogger. Wcześniejsza jego postać dostępna jest do wglądu pod adresem: http://szczyptakultury.blog.onet.pl/, gdzie również zapraszam.

Ciastka

wtorek, 27 maja 2014

Teraz słucham #2 - muzyka na początek lata

źródło
No trochę czasu upłynęło od pierwszego wpisu w ramach tego cyklu, ale też mogę na swoje usprawiedliwienie powiedzieć, że trzon mojej playlisty przez ostatnie miesiące drastycznie się nie zmieniał. Choć z drugiej strony np. moja playlista Wyciskacze na Spotify rozbudowała się tak, że trwa już ponad 6h... Gromadzę tam smutne, nostalgiczne i jak sama nazwa wskazuje - wzruszające utwory. Przeważnie o miłości. Tak, taki już jestem. Oto i rzeczona playlista:

Różne wichury i zawieruchy w życiu osobistym sprawiły, że całkiem solidnie zanurkowałem, jak nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz, w muzykę Nicka Cave`a & the Bad Seeds. Jak może co poniektórzy kojarzą, jest to mój ulubiony artysta i koi moją duszę, nie tylko w trudnych sytuacjach, ale i w życiu codziennym. Natomiast nawet wielu jego miłośników nie dotarło nigdy do bootlega "Call of the Caveman", który zawiera odrzuty z płyty "The Boatman`s Call" i jest to zestaw wyśmienitych kawałków, które mogą się klasyfikować jako "odrzuty" tylko w przypadku tak znamienitych artystów jak Cave i jego formacja.

Czym jednak się raczę i zamierzam raczyć przez najbliższy czas? Tą kwestię można ugryźć z dwóch stron. Lato to czas słońca, energii i raczej odstawić należy wszystkie smuty, które jakże słodkie są jesienną i zimową porą - przynajmniej dla takiego lirycznego dekadenta mojego pokroju. Aby pogodzić te dwie kwestie, z pomocą przychodzą The XX, którzy z jednej strony smucą niemiłosiernie, ale też ich muzyka jest bardzo żywa i orzeźwiająca. W ostatnim czasie bardzo mnie wzięło na odświeżanie sobie ich dokonań, tym bardziej, że płytę "Coexist" ledwie musnąłem w czasie jej wydania. Sprawdzają się wyśmienicie. Zarówno wieczorową porą w domowych pieleszach, jak i "na mieście" w słuchawkach.

Nie byłbym sobą gdybym nie powiedział tutaj o płycie mojej wielkiej miłości, jaką jest Lykke Li. Dzisiaj mijają trzy tygodnie od wydania "I never learn" i niezmiennie album przewija się na uprzywilejowanym miejscu wśród rzeczy, których słucham. O samej artystce na pewno w końcu napiszę - jestem jej to winien. Jeśli chodzi natomiast o samo wydawnictwo, to jest piękną kompilacją piosenek cholernie wrażliwej dziewczyny. I nie będę ukrywać - to są smutne piosenki, ale jeśli ktoś z Was pała sympatią do szwedzkiej wokalistki, to ożywią go one i zachęcą do życia. A o to chodzi w lecie, prawda?

No ale żyjemy w czasach, gdy tempo życia narzuca nam rytm z którym warto się oswoić. Ostatnio zatem sięgnąłem po trochę klasyki, mianowicie The Chemical Brothers. Bardzo dobrze mają wyselekcjonowaną kwintesencję swojej twórczości w postaci albumu "Brotherhood", a ten świetnie się sprawdza w roli napędzacza letnią porą. Ogólnie klasyki takiej skocznej elektroniki jak Fatboy Slim czy Faithless robią trik i pozwalają gładko podkręcić tempo życia. Oprócz tego warto sięgnąć (jako i ja czynię) po takich wykonawców jak Red Snapper, czy Xploding Plastix - nigdy nie zaszkodzi raczyć się elektroniką, która silnie opiera się na jazzie i nie stroni od połamanych brzmień.

Na koniec jeszcze wspomnieć muszę o dwóch zespołach. Pierwszy to (a jakże!) Swans, którzy wydali niedawno album "To Be Kind" z którym każdy miłośnik industrialnej, mrocznej i eksperymentalnej muzyki winien się zmierzyć. Tymbardziej, że zespół wystąpi w tym roku w Krakowie w ramach Unsound Festival.
Drugi natomiast to Spiritual Front, którego twórczość liznąłem kiedyś pobieżnie, ale teraz wsiąkłem zupełnie. Chłód, emocje, ekspresja wśród wyśmienitych melodii tworzą wyśmienity nastrój, którego nie potrafię sobie odmówić, nawet pomimo, że to muzyka bardzo na jesień (jeśli można by przypisywać takową do pór roku).
Aby zapoznać się mniej więcej z tym, czym raczę uszy, zapraszam na mój Last.fm i Spotify.

A co u Was przewija się ostatnio na początku lata?

wtorek, 20 maja 2014

Sztuka na wtorek: "Pocałunek", Gustav Klimt, 1908 r.

Gustav Klimt, "Pocałunek", olej na płótnie, 180 x 180 cm
W kontekście malarstwa Gustava Klimta (1862 - 1918), obraz "Pocałunek" jest uznawany za jedno z najwybitniejszych dzieł austriackiego symbolisty. Dzieło to jest równocześnie też określane jako opus magnum europejskiej secesji, poprzez m.in. swoją ornamentykę i jaskrawą kolorystykę. Były to cechy tego właśnie stylu, którym pałali się artyści na przełomie wieków XIX i XX.
Klimt uznawany za wodza wiedeńskiego nurtu modernistów, mógł konsekwentnie realizować rozwój swojego stylu malarskiego, przewodząc innym symbolistom w krucjacie przeciwko akademickości sztuki. No i "Pocałunek" jest właśnie jego wybitnym osiągnięciem w ramach tej walki.
Na obrazie widzimy dwoje kochanków na moment przed zbliżającym się pocałunkiem. Znajdują się nad upstrzoną kwiatami skarpą (przepaścią?). Mimo, że zlewają się w jedno, można odróżnić szaty obojga po różniącym się zdobnictwie. Suknia kobiety upstrzona jest kwiatami, bardziej zwiewna i delikatna. Wrażenie potęgują też bose stopy, które potęgują wrażenie intymności chwili, w której znaleźli się bohaterowie. Strój jej kochanka ma bujną, ale zachowawczą ornamentykę. Jeśli szaty obojga mogą coś zdradzać o ich emocjonalności, to sugerowałyby dużą wrażliwość obojga, ale to już mój bardzo luźny pomysł interpretacyjny...
Mimo, że mężczyzna zdaje się górować nad kobietą, nie ma to w tym przypadku związku z dominacją nad partnerką. Jest to bardziej związane z byciem symbolicznym ochroniarzem, który zapewnia lubej osłonę i bezpieczeństwo. Układy dłoni obojga zdają się sugerować wzajemne uczucie, które skłania ich do pocałunku nad przepaścią. Można snuć domysły, czy to właśnie ten pocałunek nie jest czynnikiem, który nie pozwala im spaść. Ponadto ich głowy otacza coś na kształt aureoli - może to być znamieniem świętości ich uczucia, swoistą apoteozą miłości (jejku, jak ja lubię taką symbolikę). Choć w biografii malarza możemy znaleźć informacje, że prowadził bujne życie erotyczne, to jednak nie musi to wykluczać jego oddania dla ideałów i nieskazitelnej formy miłości, którą przedstawia omawiany obraz. Takie rzeczy nie śniły się Munchowi, o czym już kiedyś pisałem.
Co jeszcze ciekawe - obraz powstał w okresie, kiedy Klimt żywo fascynował się złotem i opiłki tego szlachetnego kruszcu posłużyły mu jako dodatkowe tworzywo, oprócz farby olejnej.

Miłość i złoto - czego chcieć więcej? ;)

Dobry potwór w niezbyt dobrym filmie - "Godzilla"

Już na samym wstępie powiem Wam, że tegoroczna filmowa Godzilla mnie zawiodła. Muszę też jednocześnie jednak powiedzieć, że niewątpliwie warto ten film obejrzeć, ale po kolei...
Występuje tu pewien konflikt na poziomie relacji forma - treść. Już tłumaczę co mam na myśli. Po co wybieracie się do kina na film o wielkim potworze rodem z Japonii? Nie wiem jak Wy, ale ja wybrałem się właśnie po to by zobaczyć jak najwięcej potwora właśnie. Tymczasem bardzo mało jest samej Godzilli w "Godzilli". No ale kiedy już się pojawia, to robi wrażenie. Czy uznać zatem, że twórcy filmu postanowili ograniczyć nam możliwość rozkoszowania się monstrem, ale w zamian zaserwować fascynującą historię, która pozwoli na przeszywające dreszcze w momentach kiedy stwora nie ma na ekranie?
Cóż... Może i tak postanowili, ale gdzieś musieli się pieprznąć w kalkulacjach, gdyż scenariusz wraz z poletkiem postaci nie zachwyca. Na początku mamy retrospekcję (15 lat w tył), gdzie widzimy rodzinną tragedię Forda, głównego bohatera, podczas której ginie wskutek awarii japońskiego reaktora jądrowego jego matka, a ojciec następnie dostaje obsesji na punkcie ustalenia przyczyn katastrofy. W rolę matki wcieliła się Juliette Binoche, występując w filmie może około 5 minut. W gruncie rzeczy niewiele więcej zagrał Bryan Cranston w roli Joe Brody`ego, czyli jej męża. Natomiast Aaron Taylor-
Johnson
nijak nie nadaje się do roli twardego żołnierza. Bardziej przypomina bohatera z filmów typu "American Pie", który mieszałby antydepresanty z kawą. Zresztą - przecież to człowiek, który grał Kick-Assa, a to dużo tłumaczy (to była rola dla niego wyśmienita). Wracając jednak do kwestii fabuły. Cała historia Forda jest mało istotna, mimo iż potwory zmierzają do San Francisco, gdzie mieszka wraz z żoną i synkiem. To było do przewidzenia: jakżeby mogła rodzina głównego bohatera w komforcie żyć, kiedy ten walczy z potworami? To oczywiście pytanie retoryczne.
Jeszcze bardziej aktorsko męczy Ken Watanabe jako Dr Szerizawa. Podobnie jego asystentka. I admirał okrętu. I żona Forda. I... Chyba jedyne sensowne "role" to dwa złe i niegodziwe potwory oraz jeden godziwy i szlachetny, czyli tytułowa Godzilla.
Skupmy się zatem jeszcze chwilę na tej właściwej fabule. Te złe potwory wszystko niszczą, jedzą nuklearne okręty podwodne, ponieważ żywią się promieniowaniem. Przybywa Godzilla, która ma "przywrócić równowagę", co mówi wspomniany wyżej naukowiec swoim patetycznym głosem i z twarzą zbolałą nie gorzej niż Nicolas Cage w swoich najlepszych wcieleniach. Co chcą zrobić Amerykanie? To co we wszystkich katastroficznych filmach - odpalić ładunek jądrowy na potwory, które żywią się promieniowaniem! Na szczęście Godzilla zabija złe potwory i ratuje dzień. I nie jest to spoiler - to też jest do cna oczywiste. Godzilla jest tym dobrym i to jest jeden z aspektów dla których warto obejrzeć ten film. Do tego kilka naprawdę fantastycznych ujęć, kilku scen dla których kocha się filmy tego rodzaju - mimo, że nie ma ich dużo, ale te które są - wgniatają w fotel. Ogólnie dla samego tytułowego stwora. Bo wszystko inne w tym filmie jest naprawdę przeciętne.