Prolog


Szczypta Kultury to blog, który założyłem w styczniu 2007 r. w związku z chęcią pisania i opisywania moich wrażeń i odczuć odnośnie wszelkich tworów szeroko pojętej kultury i sztuki. Od początku istnienia bloga podkreślam, że moje wpisy mają charakter dosyć subiektywny, acz dążę też by jak najobiektywniej oceniać tematy, nad którymi się pastwię. W miarę prowadzenia bloga, mój styl pisania rozwijał się, zdobywając grono czytelników. W kwietniu 2012 r. zdecydowałem się przenieść bloga na platformę Blogger. Wcześniejsza jego postać dostępna jest do wglądu pod adresem: http://szczyptakultury.blog.onet.pl/, gdzie również zapraszam.

Ciastka

czwartek, 26 września 2013

Piątkowe Spotkania z Komiksem #55: Marvel Golden Age (27.09.2013)


Już jutro bardzo ciekawe wydarzenie dla wszystkich ludzi, którym przyspiesza tempo na samo słowo "superbohater" lub "komiks". Już jutro każdy z mieszkańców Krakowa będzie mógł usłyszeć co nieco na temat wydawnictwa Marvel, z ukierunkowaniem na wczesny okres działalności. Na stronie wydarzenia na facebooku możemy przeczytać:

Każda legenda ma swój początek. Jak wyglądał on w wykonaniu amerykańskiego giganta - wydawnictwa Marvel? Układy, podejrzenia, awantury, kradzieże pomysłów, a w tle II wojna światowa i debiuty kultowych superbohaterów. 

Spotkanie poświęcone Golden Age wydawnictwa Marvel poprowadzą Paweł i Jacek Masłowscy, właściciele internetowego sklepu z komiksami ATOM Comics.

Spotkanie odbędzie się na drugim piętrze Artetki - agendy Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Krakowie, mieszczącej się w budynku Małopolskiego Ogrodu Sztuki. Drugie piętro Arteteki jest domeną sztuk wizualnych, gdzie znajduje się liczący ponad 2.000 pozycji zbiór komiksów, a w przyszłości prezentowane będą również: ilustracje książkowe i prasowe, plakaty, street art, fotografie, filmy animowane oraz gry video.

UWAGA: Wejście do Arteteki od ul. Szujskiego!

Wydaje mi się, że to ciekawy pomysł na rozpoczęcie piątkowego wieczoru. 
Polecam fanatykom, ale nie tylko.

Szczegóły:
Miejsce: Artetka (II piętro) - agenda Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Krakowie, mieszcząca się w budynku Małopolskiego Ogrodu Sztuki.
Czas: 27.09.2013 r., godz. 18:30
Wstęp: wolny

wtorek, 24 września 2013

Wielki miś krąży po Warszawie

Od ostatniej soboty Warszawa ma nowego, jakże przyjaznego obywatela. Chodzi mianowicie o olbrzymiego misia, który przemieszcza się obstawiając najpopularniejsze miejsca w stolicy. Zwyczajowo przyjęło się mówić "pluszowy", jednak w rzeczywistości jest on wykonany z ortalionu i dzięki temu łatwiej mu jest się przemieszczać. Powstał on jako inicjatywa Fundacji Form i Kształtów. Miś zadebiutował na rondzie De Gaulle`a, usiadłszy sobie pod słynną palmą.
Jak mogliśmy wyczytać na warszawa.gazeta.pl:
"Przytulanka" jest wyzbyta wszelkich ideologicznych czy politycznych podtekstów, w przeciwieństwie do większości pomników w Polsce. Mnie miś kojarzy się z zabawką z dzieciństwa i pierwszym przyjacielem, któremu powierza się swoje największe sekrety.
Są to słowa Izy Rutkowskiej, która podkreśla też, że w projekcie najistotniejsza jest reakcja przechodniów. W domyślę wielki miś ma zachęcać oglądających do przytulania, niczym za czasów dziecięcych. Takie jest wszak przeznaczenie misiów pluszowych (nawet jeśli są ortalionowe).

Osobiście bardzo pochwalam całą inicjatywę i jej szczerze kibicuję.




Zdjęcia: Fundacja Form i Kształtów, profil fb

piątek, 20 września 2013

Dobrze mieć fajnych sąsiadów, czyli o "Tonari no Totoro"

Czasami rozpoznajemy postać, która w taki czy inny sposób stała się pewną ikoną popkultury. Można nie widzieć filmu "Gwiezdnych Wojen", ale wiesz kim jest ten koleś ubrany na czarno w blaszanym hełmie i z ewidentnie zdiagnozowaną astmą. Podobnie ten niski, zielony karzełek z wielkimi uszami i we wdzianku niczym worek po kartoflach. Rozpoznajemy postaci i kojarzymy co reprezentują. Tak właśnie miałem z pociesznym, olbrzymim i futrzastym Totoro, którego uśmiech ma wdzięk kota z Cheshire. "Mój sąsiad Totoro" ("Tonari no Totoro") to jedno z najwybitniejszych dzieł w historii animacji i jedna z najładniejszych bajek jakie wyprodukowano. Dzieło na tyle wyjątkowe, że nie tylko dzieci przeżywają z uśmiechem na ustach losy bohaterów. Prawdziwy klasyk. I wiecie co? Łajza jestem, ponieważ pierwszy raz obejrzałem ten film dopiero wczoraj...
źródło
Dwie dziewczynki (8-letnia Satsuki i 4-letnia Mei) wraz z ojcem sprowadzają się na wieś do domu, który nie jest może pierwszej jakości: podniszczony, skrzypiący i wymaga gruntownych porządków. Japońska wieś zdaje się być istną arkadią a życie tam prawdziwą sielanką, mimo, że mieszkańcy też ciężko pracują w polu, ale wśród nich dominują pozytywne i przyjacielskie emocje. Tu na chwilę się zatrzymam. W tym filmie nie ma postaci negatywnych i czarnych charakterów. Wszelki konflikt potrzebny dla rozbudowania fabuły został zbudowany w inny sposób. Muszę to nadmienić z prostego względu - nie mam pojęcia kiedy minęło ponad 80 minut filmu... Imponującym jest sposób w jaki budowany jest nastrój i rozwój fabuły. Niby wszystko na spokojnie, ale świat przedstawiony wchłania do cna.
źródło
No ale wróćmy do fabuły. Dwie siostry odkrywają w pobliskim lesie stwory, które to okazują im sympatię i pozwalają znaleźć się im na pograniczu rzeczywistości i snu. Granica między tymi światami jest bardzo wąska, a ojciec dziewczynek wcale nie przeczy istnieniu Totoro i jego kamratów (w tym Kotobusa - mojego osobistego faworyta). Totoro, wraz z innymi spośród leśnych stworów, zaprasza Satsuki i Mei do swojego świata, jak też pomaga im w kluczowym momencie filmu.
Muszę, będąc szczerym, przyznać, że nie znam dobrze całego dorobku twórczości Hayao Miyazakiego, twórcy filmu. Możliwe, że wtedy potrafiłbym więcej wyciągnąć z seansu. Myślę, że znając lepiej kulturę Japonii więcej bym też zrozumiał z genezy stworów jakie wykreował. Owszem, co nieco wiem o samurajach - swego czasu pisałem o komiksach z Usagim Yojimbo, królikiem-samurajem.
Natomiast mogę napisać to co widać, mianowicie - rewelacyjną animację. Myślę, że każdy ma swoje ulubione filmy i seriale japońskie. Ja np. uwielbiam "Hellsing" (zwłaszcza wersję "Ultimate") a nawet tam wkradły się naleciałości anime w postaci przesadnie wielkich oczu czy kropel potu wielkości głowy (mam nadzieję, że kojarzycie co mam na myśli). "Totoro" jest pod tym względem czysty. Kreska i kolory - wyśmienite. Dynamika postaci - super.
źródło
To co jeszcze mogę dodać, to stwierdzenie, że to jest naprawdę mistrzowski film animowany, który rozgrzewa serce oglądającego. Ciepły, pozbawiony przemocy a równocześnie wciągający po czubek głowy. Nie dziwi mnie nawet stwierdzenie Terrego Gilliama, iż to najlepszy film animowany ever. Nie będę wchodził w takie dyskusje, ale faktycznie - to majstersztyk i obejrzeć trzeba. Nawet jeśli z taką obsuwą jak moja. Bezwzględnie POLECAM.

P.S. W ramach ciekawostki: wykorzystanie motywu piosenki o Totoro w South Parku:

wtorek, 17 września 2013

Cały ten jazz

Muzyka jazzowa ma to do siebie, że w gruncie rzeczy każdy ma do niej swój własny stosunek. Niektórzy ten gatunek muzyki kochają, innych natomiast czasami męczy. Wiadomo: jedni lubią, drudzy nie. Myślę, że jest to też zależne od tego za jaki jazz się chwycimy. Wszak nawet ludzie, którzy za tą muzyką nie przepadają, to nie przeszkadza im ona np. w kawiarniach, gdzie z reguły dominuje jazz właśnie (zazwyczaj w lżejszej postaci). Ja chciałbym się z Wami podzielić moją historią związaną z tym gatunkiem muzycznym i tym jak wsiąkałem w kolejne rodzaje jazzu.
Wbrew pozorom na początku nie był to Miles Davis, którego wprawdzie znałem jeszcze w gimnazjum jako ikonę i symbol tej muzyki. Musicie pamiętać, że wtedy internet był zwierzyną rzadko występującą na polskiej ziemi. Ale prasę wertowało się różnorodną, więc informacje dochodziły - bez internetu dało się jakoś nabywać wszechstronną wiedzę, hehe. Jednak Miles pojawił się znacznie później w moim życiu. Pamiętam, że były 2 albumy, które katowaliśmy i które wciągnęły mnie i moich kumpli w jazz kiedy byliśmy na obozie żeglarskim. Był to album koncertowy, na którym Paul Desmond wraz ze swoim kwintetem czarowali niestworzone rzeczy - żałuję, że nie pamiętam nazwy, miejsca gdzie występowali. Drugi album to The Lounge Lizards i ich wybitne wydawnictwo "Voice of Chunk" - tu już było trudniej w odbiorze, ale jeszcze bardziej frapująco. John Lurie wraz z ekipą potrafili zafascynować słuchacza i zaskoczyć. Nic dziwnego, że ich lider tak dobrze odnalazł się we współpracy z Jimem Jarmuschem stając się równocześnie barwną postacią w kinematografii.
The Lounge Lizards, źródło
Liceum był czasem wzmożonych przygód z muzyką. Ja sam współtworzyłem 2 zespoły, nawet mieliśmy drobne lokalne sukcesy. Estetyka w której się poruszaliśmy w najwyższym stopniu była oparta o punk rock, ale zaczęliśmy wtedy poszerzać nasze zainteresowania muzyczne. O jazz między innymi. Niemniej nie będę Wam tu sprzedawał jakichś bajek, że inspirowaliśmy się jazzem w procesach tworzenia, niemniej na pewno poszerzyła ta muzyka nasze horyzonty i wrażliwość muzyczną.
Wtedy właśnie sięgnąłem po klasykę, jaką dla większości są (i słusznie) Miles Davis, John Coltrane i im podobni. W liceum zaczęliśmy też co czwartek bywać na jam session w krakowskim Harrisie (Harris Piano Jazz Bar). Odwiedzaliśmy ten lokal zresztą do późnego czasu studiów, ale w pewnym momencie już te luźne sesje jamowe zaczęły być nużące i stały się powtarzalne.
Pod koniec liceum zafascynował mnie Ornette Coleman i free-jazz. Chciałem aby wszystko było jeszcze bardziej połamane i jeszcze bardziej nieprzewidywalne. Wiecie - zawsze chce się czegoś mocniejszego, np. kiedy jara Cię drum`n`bass, to niedaleko by trafić na speedcore lub (o zgrozo!) holenderski hardcore. Szukając jeszcze bardziej połamanego jazzu, objawił mi się - jakże by inaczej - John Zorn i projekty w których uczestniczył. Aha, zdarzało mi się też sięgnąć po awangardę japońską... Ale tego nie mogłem zrozumieć i bezboleśnie przyswoić, musiałem zawrócić.
Ornette Coleman, źródło
Sięgnąłem po polski jazz, na początku Pink Freud i Contemporary Noise Quintet (później Sextet). Podobnie później inne zespoły polskiej sceny (mamy się czym poszczycić!). Rzecz jasna - doszedłem do klasyków polskiej sceny yassowej (Miłość, Łoskot itp.). Dużo wcześniej nawinął się też na odtwarzacz Krzysztof Komeda, którego nie mogło zabraknąć w poznawaniu gatunku.
Gdzieś w międzyczasie w głośnikach często gościł acid jazz, w miarę coraz silniejszego romansu z muzyką elektroniczną. Taka kochliwość, rzecz jasna, musiała mnie zaprowadzić pod bramy wytwórni Ninja Tune, której twórcy jak mało kto wyrośli i ukształtowali się dzięki muzyce jazzowej. Polski Skalpel, Mr. Scruff, Kid Koala, Jaga Jazzist i wiele innych. Poznanie brytyjskiej wytwórni oceniam jako jeden z najważniejszych momentów mojej edukacji muzycznej.

I tak wyglądała pokrótce moja przygoda z muzyką jazzową, która trwa do tej pory. W zasadzie większości wymienionych wykonawców nadal słucham - częściej lub rzadziej. I nawet ten bardziej połamany jazz odpręża mnie w sumie bardziej niż wygładzona muzyka pop.

A jak wyglądała Wasza przygoda z jazzem? Zaprzyjaźnialiście się bardziej z tym gatunkiem?

wtorek, 10 września 2013

Czy warto śnić wielki sen Davida Lyncha?

Przyznam szczerze, że w gruncie rzeczy nie zamierzałem początkowo pisać o nowym albumie "The Big Dream", który to popełnił słynny reżyser, ale też (automatycznie) nie mniej słynny muzyk, David Lynch. Nie wynika to z tego, że nie byłem zainteresowany tym wydawnictwem - wręcz przeciwnie! Jakiś czas temu tu, na blogu, jarałem się tym, że na jego albumie gości Lykke Li. O poprzednim albumie, "Crazy Clown Time", zresztą też kiedyś pisałem, w dodatku - bardzo przychylnie. Zostałem jednak bezpośrednio zmotywowany poprzez dwie recenzje tego albumu, na jakie natrafiłem przeglądając czeluści sieci. Chodzi mi o recenzję w serwisie Uwolnij Muzykę, autorstwa Anety Wieczorek oraz, jakże by inaczej, recenzję w serwisie Pitchfork. Nie jestem w stanie się w pełni zgodzić z żadną z powyższych, więc to co napiszę będzie miało w sobie trochę z polemiki.
źródło
Kusi mnie się pospierać o stwierdzenie Anety, że poza "Twin Peaks" inne dzieła reżysera są słabsze. Jestem fanem filmowej twórczości Lyncha i tego w jaki sposób treść przyobleka w formę. Nie będę o tym dyskutował jednak, gdyż chodzi o album. To co jednak rzuciło mi się w oczy, to że znaczny ciężar recenzentka włożyła w odbiór albumu poprzez "fenomen Miasteczka Twin Peaks". Ciężko komentując wszelką twórczość Lyncha uniknąć wtrąceń odnośnie artystycznego opus magnum reżysera, ale jego dorobek jest znacznie bogatszy. Mark Richardson, recenzent Pitchoforka, słusznie zauważa, że nie znając estetyki w jakiej porusza się autor oraz środków wyrazu jakimi się posługuje (to jest bardzo zbieżne z jego dorobkiem kinematograficznym), album może nie mieć dużo do zaoferowania dla słuchacza. Aneta zauważa, że jest w tym duża powtarzalność. Pozwolę sobie zacytować autorkę Uwolnij MuzykęElektronika przyprawiona mrokiem, gitary, wyraziste brzmienie perkusji, odrobina ambientowych dźwięków, nuta grozy, specyficzny wokal, zmysłowość, szorstkość, melancholia i erotyzm. Czyli to wszystko co już było. W mniejszej, bądź większej dawce, ale było. W pełni się zgadzam, taką aurę posiada ta muzyka. Są to też części składowe z których David buduje aurę swoich filmowych obrazów. Od siebie dodałbym, iż dźwięki te kojarzą się z marzeniem (?!) sennym, wizją mistyczną (lub narkotyczną). Szkopuł leży, dla mnie osobiście, gdzie indziej. Odnośnie tego co napisał Mark - ciężko mi słyszeć ten album poza kontekstem osoby Lyncha, którego twórczości jestem miłośnikiem. The main appeal of the record is that it’s “an album by David Lynch”. It’s hard to hear the album without thinking first “I’m listening to a David Lynch album” rather than “I’m listening to music” or “I’m listening to a song.” - napisał w swoim tekście recenzent Pitchforka. I to jest 100% prawdy, tak właśnie jest. Wracając do spostrzeżeń Anety jednak - to jest to czego się spodziewałem, czego oczekiwałem. To jest album, którego mi się niezmiernie przyjemnie słucha. Mimo, że (co trzeba przyznać) nie jest kamieniem milowym ani arcydziełem, to jednak zaspokoi gusta miłośników twórczości popularnego reżysera. I mimo, że głównie im rekomendowałbym to wydawnictwo, to jednak i inni mogą śmiało ugryźć ten album.

I jeszcze na koniec... "I`m waiting here" nagrane z udziałem Lykke Li to bonus. Odstaje od reszty albumu, ale jest piękną balladą i dziełem naprawdę najwyższych rzędów, ale nie musicie mi wierzyć bo szwedzką wokalistkę także uwielbiam i mogłem już wyczerpać wszelkie pokłady obiektywizmu jak na jeden tekst... :)

czwartek, 5 września 2013

Oniryczni czarodzieje odwiedzą nasz kraj - 3 koncerty Múm w Polsce

źródło
Myślę, że na mapie Europy Islandia jest krajem, który swoim geograficznym położeniem, aurą pogodową i językiem roztacza wokół siebie aurę pewnej magiczności. Nie wiem czy wynikiem tego jest muzyka jaką uprawiają tamtejsi muzycy, czy też ona składa się właśnie na tą aurę, ale... Scena islandzka jak na Europę jest niewątpliwie unikatowa. Jednym z zespołów, który dokłada trzy grosze do tego stanu rzeczy jest Múm z Rejkjaviku.
Mało kto potrafi z taką finezją mieszać motywy folkowe z miejscami wręcz ambientową elektroniką. A do tego pokrywać te wyborne konstrukcje dźwiękowe wokalizami, które tak skutecznie wchodzą w duszę, jak nóż w masło. Ja osobiście mam - literalnie - dreszcze, kiedy ich słucham. I to jest właśnie Múm i ten właśnie zespół odwiedzi nasz kraj grając w nim trzy koncerty na początku października. Będą promować nową płytę, która ukaże się jesienią (a jakże!).

01.10 Sala Wielka CK Zamek, Poznań:
Strona wydarzenia na facebooku
02.10 klub Basen, Warszawa:
Strona wydarzenia na facebooku
03.10 klub Alibi, Wrocław:
Strona wydarzenia na facebooku

Bilety do kupienia w Ticketpro

Kilka utworów:



środa, 4 września 2013

Cóż ma wspólnego hajs i sztuka? - "Ekonomia w sztuce", MOCAK

Zdecydowanie za rzadko udaję się do muzeów. Zawsze to sobie wypominam. Co innego, oczywiście, liczne wernisaże znajomych z ASP. No ale takie eventy mają w sobie więcej wspólnego ze spotkaniem czysto towarzyskim, niźli z kontemplowaniem sztuki. A czasem warto udać się i porozkminiać drogi myślowe artysty ucieleśnione w formie i treści danego dzieła.
Z taką też motywacją udałem się wczoraj do MOCAK-u (Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie) dodatkowo motywowany faktem, że przecież we wtorki w tej, jak i wielu innych tego typu placówkach, wejście jest za darmo. Ja jestem z Krakowa, więc myślę, że rozumiecie... ;)
No i siłę mego skupienia i gibkość umysłu postanowiłem skupić na wystawie "Ekonomia w sztuce" by ugryźć i zakosztować zagadnień z którymi to ona się mierzy. Ekshibicja wpisuje się cykl realizowany przez muzeum, który ma zestawiać sztukę wraz z najważniejszymi terminami cywilizacyjnymi - jak czytamy na stronie. Póki co zrealizowano dwie wystawy, gdzie sztuka wchodziła w dyskurs, kolejno z historią i ze sportem. Jak to się udało w przypadku zetknięcia z ekonomią?
Pozorny antagonizm tak odległych od siebie pojęć szybko się rozmywa, gdy uświadomimy sobie, że sztuka bez oczywistych relacji z pieniądzem by nie mogła funkcjonować. Wchodząc na wystawę wita nas Joseph Beuys ze swoim hasłem "Kunst = Kapital". Gdy odwracamy głowę widzimy tablicę podobną do tej beuysowej, niemniej otrzymujemy do dyspozycji kredki i możemy wokół flagowego hasła umieszczać swoje treści (domyślacie się pewnie jak różne bzdety ludzie tam wypisują i rysują?). To Liena Bondare i jej odpowiedź na hasło przedstawiciela niemieckiego Fluxusu.
W wielu pracach przewija się ciekawy motyw dotyczący ceny dzieła, za jaką można go nabyć. To na przykład "Kasety" Rafała Bujnowskiego, które sprzedawał na jednej z wystaw z uwzględnieniem ceny promocyjnej za zakup większej ilości. Były to małe płótna pomalowane tak, że wyglądem przypominały kasety VHS. Bujnowski zrobił coś więcej nawet bawiąc się tą formułą. Gdy urodziła mu się córka, namalował serię obrazów przedstawiających lisią skórę i wymieniał je ze znajomymi artystami za ich dzieła, tak aby stworzyć kolekcję, której wartość uposaży córkę na przyszłość. Wspomniana kolekcja jest częścią ekspozycji. Na wystawie "Ekonomia w sztuce" dosyć sporo dzieł zadaje pytanie o zasady określania wartości sztuki. Tej pieniężnej.
Nowy Jork pozbawiony reklam, z pustą przestrzenią w miejscu ich codziennej bytności - to wygląda ciekawie i niesie gorzką świadomość tego jak bardzo jesteśmy bombardowani na co dzień przekazem reklamowym. I jak bardzo do tego przywykliśmy - skądinąd. To przekazuje nam Karolina Kowalska w swojej pracy "Niespodziewane załamanie rynku reklamowego". W podobny nurt tematyczny uderza praca wideo przedstawiająca mapę Rosji zapewniającą się powolutku logotypami międzynarodowych marek.
Tworzywem lub dziełem stają się też same pieniądze. Na wystawie możemy zobaczyć też brytyjski banknot o wartości 10 funtów, na którym zamiast królowej Elżbiety widzimy księżną Dianę i napis "Banksy of England", zdradzający autora. Swoje prace malarskie związane z banknotami prezentuje także m.in. Pola Dwurnik. Sznur szubieniczny obklejony jednodolarówkami (Jota Castro, "Mortgage") jest wdzięcznym dziełem do interpretacji. 
Ale problemy artystów nie są związane jedynie z samymi finansami. W obiegu sztuki są jeszcze dwa niekorzystne ogniwa: kuratorzy i krytycy. Do tego odnoszą się prace The Krasnals (dokładniej ich przywódca - Whielki Krasnal), ukazujące "Fabrykę marzeń" i "Piramidę zwierząt" (oba poniżej):


Widziałem całkiem sporo wystaw w MOCAKu, ale muszę przyznać, że ta jest jedną z ciekawszych na jakie udało mi się do tej pory natrafić. Zaspokoiła moją potrzebę konsumpcji sztuki. Stawia pytania (banalniejsze lub mniej), zaspokaja głód estetyczny, czasem bawi. Jest też, mimo jasno wyklarowanego motywu przewodniego, bardzo zróżnicowana jeśli chodzi o całość ekspozycji. A w najprostszym ujęciu: dostarcza mnóstwa rozrywki po prostu.

Polecam.

Wystawa w Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie do 29 września 2013 r.

Zdjęcia: mocak.pl