źródło |
Jakiś czas temu, wraz z momentem premiery oczekiwanego "Reflektora" grupy Arcade Fire, zauważyłem masowe zachwyty nad tym albumem wśród moich znajomych na facebooku. Jakby nie patrzeć: promocja i marketing albumu hulał od miesięcy, wraz z kampaniami outdoorowymi. Napięcie rosło i wiadomym było, że premiera płyty będzie czymś ważnym. Polski Newsweek zdążył ochrzcić zespół "największym na świecie". A do tego po premierze znajomi zachwalali, więc z wypiekami na twarzy puściłem sobie nowe wydawnictwo Arcade Fire na Spotify i... zacząłem się bać, że mój zmysł muzyczny się stępił wraz z wiekiem. Usłyszałem bowiem bardzo średnią muzykę. Zwłaszcza bardzo średnią, jeśli mówimy o zespole, który w swojej karierze popełnił taki album jak "Funeral". Martwiąc się o swoje uszy i pchany ciekawością zacząłem zgłębiać temat. Co musiałem uczynić? Odwołać się do autorytetu.
Udałem się więc na stronę serwisu Pitchfork i sięgnąłem po tamtejszą recenzję albumu. No jak byk - piszą, że genialny (9,2/10). Pocieszyła mnie natomiast recenzja "Reflektora" na polskim Screenagers, która była dużo bardziej zachowawcza (7/10) a ponadto reszta redakcji oceniła album dużo niżej. Prawdziwego katharsis natomiast doświadczyłem czytając recenzję nowego wydawnictwa Arcade Fire na Porcysie. Była ona najbliższa moim własnym odczuciom, które zupełnie nie odpowiadały na hype, który urósł w mediach (jak i wśród znajomych) po premierze.
Co chciałem Wam przekazać za pośrednictwem tej akurat historii? Jeśli chcę poznać czyjąś opinię na temat muzyki, to udaję się na któryś (albo na wszystkie) z wymienionych portali. Mimo, że mogą się różnić w ocenach, to jednak wiem, że ludzie, którzy tam piszą, są dobrze zaznajomieni z muzyką, a zęby zjedli na wielu gatunkach i wielu wykonawcach. Jestem bardziej skłonny sięgnąć po album, który został rzetelnie zrecenzowany (choć i takie rzeczy się zdarzały np. na Porcysie...) i ma wysoką notę.
Autorytetem może też być ktoś z Twoich znajomych, jeśli przysłowiowo "się zna" i wiele razy podzielaliście opinię na temat ocenianego dzieła, bez względu czy była to płyta, film, książka lub przedstawienie teatralne. Mechanizm działa też w drugą stronę. Mam przyjaciółkę Iwonę, która nie lubi jednego z moich ulubionych filmów, czyli "Melancholii". Wiem zatem, że jej negatywna opinia na podobne produkcje mnie nie zniechęci do ich obejrzenia.
Bo to wszystko tak naprawdę jest kwestią gustu!
Zamiast przykładać zbytnią wagę do średniej z ocen masowych na RYMie, IMDb, Filmwebie i podobnych serwisach, lepiej jest się odwołać do źródeł z którymi się utożsamiasz (czy są to poważane strony, czasopisma, czy znajomi). Najlepiej natomiast jest mieć swoje własne zdanie, które nie zmieni się po przeczytaniu recenzji, ani też nie będzie jej bezmyślną kalką.
A Wy? Jakie serwisy najczęściej odwiedzacie? Jakie macie podejście do recenzowania i ocen?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz