Prolog


Szczypta Kultury to blog, który założyłem w styczniu 2007 r. w związku z chęcią pisania i opisywania moich wrażeń i odczuć odnośnie wszelkich tworów szeroko pojętej kultury i sztuki. Od początku istnienia bloga podkreślam, że moje wpisy mają charakter dosyć subiektywny, acz dążę też by jak najobiektywniej oceniać tematy, nad którymi się pastwię. W miarę prowadzenia bloga, mój styl pisania rozwijał się, zdobywając grono czytelników. W kwietniu 2012 r. zdecydowałem się przenieść bloga na platformę Blogger. Wcześniejsza jego postać dostępna jest do wglądu pod adresem: http://szczyptakultury.blog.onet.pl/, gdzie również zapraszam.

Ciastka

wtorek, 27 maja 2014

Teraz słucham #2 - muzyka na początek lata

źródło
No trochę czasu upłynęło od pierwszego wpisu w ramach tego cyklu, ale też mogę na swoje usprawiedliwienie powiedzieć, że trzon mojej playlisty przez ostatnie miesiące drastycznie się nie zmieniał. Choć z drugiej strony np. moja playlista Wyciskacze na Spotify rozbudowała się tak, że trwa już ponad 6h... Gromadzę tam smutne, nostalgiczne i jak sama nazwa wskazuje - wzruszające utwory. Przeważnie o miłości. Tak, taki już jestem. Oto i rzeczona playlista:

Różne wichury i zawieruchy w życiu osobistym sprawiły, że całkiem solidnie zanurkowałem, jak nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz, w muzykę Nicka Cave`a & the Bad Seeds. Jak może co poniektórzy kojarzą, jest to mój ulubiony artysta i koi moją duszę, nie tylko w trudnych sytuacjach, ale i w życiu codziennym. Natomiast nawet wielu jego miłośników nie dotarło nigdy do bootlega "Call of the Caveman", który zawiera odrzuty z płyty "The Boatman`s Call" i jest to zestaw wyśmienitych kawałków, które mogą się klasyfikować jako "odrzuty" tylko w przypadku tak znamienitych artystów jak Cave i jego formacja.

Czym jednak się raczę i zamierzam raczyć przez najbliższy czas? Tą kwestię można ugryźć z dwóch stron. Lato to czas słońca, energii i raczej odstawić należy wszystkie smuty, które jakże słodkie są jesienną i zimową porą - przynajmniej dla takiego lirycznego dekadenta mojego pokroju. Aby pogodzić te dwie kwestie, z pomocą przychodzą The XX, którzy z jednej strony smucą niemiłosiernie, ale też ich muzyka jest bardzo żywa i orzeźwiająca. W ostatnim czasie bardzo mnie wzięło na odświeżanie sobie ich dokonań, tym bardziej, że płytę "Coexist" ledwie musnąłem w czasie jej wydania. Sprawdzają się wyśmienicie. Zarówno wieczorową porą w domowych pieleszach, jak i "na mieście" w słuchawkach.

Nie byłbym sobą gdybym nie powiedział tutaj o płycie mojej wielkiej miłości, jaką jest Lykke Li. Dzisiaj mijają trzy tygodnie od wydania "I never learn" i niezmiennie album przewija się na uprzywilejowanym miejscu wśród rzeczy, których słucham. O samej artystce na pewno w końcu napiszę - jestem jej to winien. Jeśli chodzi natomiast o samo wydawnictwo, to jest piękną kompilacją piosenek cholernie wrażliwej dziewczyny. I nie będę ukrywać - to są smutne piosenki, ale jeśli ktoś z Was pała sympatią do szwedzkiej wokalistki, to ożywią go one i zachęcą do życia. A o to chodzi w lecie, prawda?

No ale żyjemy w czasach, gdy tempo życia narzuca nam rytm z którym warto się oswoić. Ostatnio zatem sięgnąłem po trochę klasyki, mianowicie The Chemical Brothers. Bardzo dobrze mają wyselekcjonowaną kwintesencję swojej twórczości w postaci albumu "Brotherhood", a ten świetnie się sprawdza w roli napędzacza letnią porą. Ogólnie klasyki takiej skocznej elektroniki jak Fatboy Slim czy Faithless robią trik i pozwalają gładko podkręcić tempo życia. Oprócz tego warto sięgnąć (jako i ja czynię) po takich wykonawców jak Red Snapper, czy Xploding Plastix - nigdy nie zaszkodzi raczyć się elektroniką, która silnie opiera się na jazzie i nie stroni od połamanych brzmień.

Na koniec jeszcze wspomnieć muszę o dwóch zespołach. Pierwszy to (a jakże!) Swans, którzy wydali niedawno album "To Be Kind" z którym każdy miłośnik industrialnej, mrocznej i eksperymentalnej muzyki winien się zmierzyć. Tymbardziej, że zespół wystąpi w tym roku w Krakowie w ramach Unsound Festival.
Drugi natomiast to Spiritual Front, którego twórczość liznąłem kiedyś pobieżnie, ale teraz wsiąkłem zupełnie. Chłód, emocje, ekspresja wśród wyśmienitych melodii tworzą wyśmienity nastrój, którego nie potrafię sobie odmówić, nawet pomimo, że to muzyka bardzo na jesień (jeśli można by przypisywać takową do pór roku).
Aby zapoznać się mniej więcej z tym, czym raczę uszy, zapraszam na mój Last.fm i Spotify.

A co u Was przewija się ostatnio na początku lata?

wtorek, 20 maja 2014

Sztuka na wtorek: "Pocałunek", Gustav Klimt, 1908 r.

Gustav Klimt, "Pocałunek", olej na płótnie, 180 x 180 cm
W kontekście malarstwa Gustava Klimta (1862 - 1918), obraz "Pocałunek" jest uznawany za jedno z najwybitniejszych dzieł austriackiego symbolisty. Dzieło to jest równocześnie też określane jako opus magnum europejskiej secesji, poprzez m.in. swoją ornamentykę i jaskrawą kolorystykę. Były to cechy tego właśnie stylu, którym pałali się artyści na przełomie wieków XIX i XX.
Klimt uznawany za wodza wiedeńskiego nurtu modernistów, mógł konsekwentnie realizować rozwój swojego stylu malarskiego, przewodząc innym symbolistom w krucjacie przeciwko akademickości sztuki. No i "Pocałunek" jest właśnie jego wybitnym osiągnięciem w ramach tej walki.
Na obrazie widzimy dwoje kochanków na moment przed zbliżającym się pocałunkiem. Znajdują się nad upstrzoną kwiatami skarpą (przepaścią?). Mimo, że zlewają się w jedno, można odróżnić szaty obojga po różniącym się zdobnictwie. Suknia kobiety upstrzona jest kwiatami, bardziej zwiewna i delikatna. Wrażenie potęgują też bose stopy, które potęgują wrażenie intymności chwili, w której znaleźli się bohaterowie. Strój jej kochanka ma bujną, ale zachowawczą ornamentykę. Jeśli szaty obojga mogą coś zdradzać o ich emocjonalności, to sugerowałyby dużą wrażliwość obojga, ale to już mój bardzo luźny pomysł interpretacyjny...
Mimo, że mężczyzna zdaje się górować nad kobietą, nie ma to w tym przypadku związku z dominacją nad partnerką. Jest to bardziej związane z byciem symbolicznym ochroniarzem, który zapewnia lubej osłonę i bezpieczeństwo. Układy dłoni obojga zdają się sugerować wzajemne uczucie, które skłania ich do pocałunku nad przepaścią. Można snuć domysły, czy to właśnie ten pocałunek nie jest czynnikiem, który nie pozwala im spaść. Ponadto ich głowy otacza coś na kształt aureoli - może to być znamieniem świętości ich uczucia, swoistą apoteozą miłości (jejku, jak ja lubię taką symbolikę). Choć w biografii malarza możemy znaleźć informacje, że prowadził bujne życie erotyczne, to jednak nie musi to wykluczać jego oddania dla ideałów i nieskazitelnej formy miłości, którą przedstawia omawiany obraz. Takie rzeczy nie śniły się Munchowi, o czym już kiedyś pisałem.
Co jeszcze ciekawe - obraz powstał w okresie, kiedy Klimt żywo fascynował się złotem i opiłki tego szlachetnego kruszcu posłużyły mu jako dodatkowe tworzywo, oprócz farby olejnej.

Miłość i złoto - czego chcieć więcej? ;)

Dobry potwór w niezbyt dobrym filmie - "Godzilla"

Już na samym wstępie powiem Wam, że tegoroczna filmowa Godzilla mnie zawiodła. Muszę też jednocześnie jednak powiedzieć, że niewątpliwie warto ten film obejrzeć, ale po kolei...
Występuje tu pewien konflikt na poziomie relacji forma - treść. Już tłumaczę co mam na myśli. Po co wybieracie się do kina na film o wielkim potworze rodem z Japonii? Nie wiem jak Wy, ale ja wybrałem się właśnie po to by zobaczyć jak najwięcej potwora właśnie. Tymczasem bardzo mało jest samej Godzilli w "Godzilli". No ale kiedy już się pojawia, to robi wrażenie. Czy uznać zatem, że twórcy filmu postanowili ograniczyć nam możliwość rozkoszowania się monstrem, ale w zamian zaserwować fascynującą historię, która pozwoli na przeszywające dreszcze w momentach kiedy stwora nie ma na ekranie?
Cóż... Może i tak postanowili, ale gdzieś musieli się pieprznąć w kalkulacjach, gdyż scenariusz wraz z poletkiem postaci nie zachwyca. Na początku mamy retrospekcję (15 lat w tył), gdzie widzimy rodzinną tragedię Forda, głównego bohatera, podczas której ginie wskutek awarii japońskiego reaktora jądrowego jego matka, a ojciec następnie dostaje obsesji na punkcie ustalenia przyczyn katastrofy. W rolę matki wcieliła się Juliette Binoche, występując w filmie może około 5 minut. W gruncie rzeczy niewiele więcej zagrał Bryan Cranston w roli Joe Brody`ego, czyli jej męża. Natomiast Aaron Taylor-
Johnson
nijak nie nadaje się do roli twardego żołnierza. Bardziej przypomina bohatera z filmów typu "American Pie", który mieszałby antydepresanty z kawą. Zresztą - przecież to człowiek, który grał Kick-Assa, a to dużo tłumaczy (to była rola dla niego wyśmienita). Wracając jednak do kwestii fabuły. Cała historia Forda jest mało istotna, mimo iż potwory zmierzają do San Francisco, gdzie mieszka wraz z żoną i synkiem. To było do przewidzenia: jakżeby mogła rodzina głównego bohatera w komforcie żyć, kiedy ten walczy z potworami? To oczywiście pytanie retoryczne.
Jeszcze bardziej aktorsko męczy Ken Watanabe jako Dr Szerizawa. Podobnie jego asystentka. I admirał okrętu. I żona Forda. I... Chyba jedyne sensowne "role" to dwa złe i niegodziwe potwory oraz jeden godziwy i szlachetny, czyli tytułowa Godzilla.
Skupmy się zatem jeszcze chwilę na tej właściwej fabule. Te złe potwory wszystko niszczą, jedzą nuklearne okręty podwodne, ponieważ żywią się promieniowaniem. Przybywa Godzilla, która ma "przywrócić równowagę", co mówi wspomniany wyżej naukowiec swoim patetycznym głosem i z twarzą zbolałą nie gorzej niż Nicolas Cage w swoich najlepszych wcieleniach. Co chcą zrobić Amerykanie? To co we wszystkich katastroficznych filmach - odpalić ładunek jądrowy na potwory, które żywią się promieniowaniem! Na szczęście Godzilla zabija złe potwory i ratuje dzień. I nie jest to spoiler - to też jest do cna oczywiste. Godzilla jest tym dobrym i to jest jeden z aspektów dla których warto obejrzeć ten film. Do tego kilka naprawdę fantastycznych ujęć, kilku scen dla których kocha się filmy tego rodzaju - mimo, że nie ma ich dużo, ale te które są - wgniatają w fotel. Ogólnie dla samego tytułowego stwora. Bo wszystko inne w tym filmie jest naprawdę przeciętne.

wtorek, 13 maja 2014

Sztuka na wtorek: Hans Rudolf Giger

Przewinęła się dziś przez media informacja o śmierci Hansa Rudolfa Gigera, znanego szerzej jako H.R.Giger. Jest to zasłużony malarz, który szczególną sławę zdobył też jako autor postaci Obcego w filmie Ridleya Scotta "Obcy. Ósmy pasażer Nostromo", dzięki czemu też został nagrodzony Oscarem za efekty wizualne. Wcześniej wykonał też szkice do filmu "Diuna". Najważniejszą jednak gałęzią jego działań artystycznych było malarstwo.
Skończył studia Sztuki Użytkowej i zajmował się z początku projektowaniem mebli, choć od początku rozwijał też swoje pasje malarskie. Zwrócił na siebie uwagę już podczas pierwszej swojej wystawy i otrzymał tyle słów pochwały, a co najważniejsze - zleceń, że mógł poświęcić się całkowicie tworzeniu. Wykształcenie i wyobraźnia przestrzenna miały niewątpliwy wpływ na konstrukty, które zawierały się później na jego obrazach. Niewątpliwie też były pomocne do projektowania świata Obcego.
Był także prekursorem, jeśli chodzi o techniki jakimi się posługiwał w swojej twórczości. Chodzi głównie o zastosowanie farby w sprayu, którą wykorzystywał na przemian z farbą olejną, precyzyjnie kreśląc swoje niepokojące wizje nacechowane pewną niezmienną paletą motywów: śmierć, cielesność (nierzadko podlegająca deformacji), erotyka, okultyzm, motywy religijne. A wszystko w otoczce biomechanicznego mroku. Tak, słowo "biomechanika" często pada w kontekście dorobku artystycznego H.R. Gigera. Kreśli on zarówno obsesje sięgające wnętrza jednostki, ale też obrazuje całe społeczeństwa. Sięga do mrocznej strony człowieka, aby na jej podstawie poddać dogłębnej psychoanalizie całą zbiorowość. Nie bez powodu użyłem wcześniej słowa "konstrukt". Pojedynczy człowiek staje się tu częścią maszyny, która zaczyna żyć swoim życiem. W dziełach artysty dostrzegamy alienację, frustrację, strach i lęk. Widzimy świat, który budzi nasz niepokój, jednak nie jest nam tak naprawdę obcy. Pośród mechanicznych tworów chce się wybić człowiek. Ze wszystkim tym czym jest, łącznie ze swoimi popędami, także tymi, które nie zawsze są uświadomione.
Seksualność jest jednym z najistotniejszych elementów, które budują tożsamość człowieka i w mechanicznym świecie Gigera to ona wybija się pośród upadłej i zmechanizowanej cywilizacji, gdzie jest zarówno jej przeciwwagą, jak i jej motorem napędowym.
W swojej twórczości szwajcarski malarz wyeksploatował mroczną stronę ludzkiej natury, podróżując bardzo głęboko do ludzkiej podświadomości i zawartych w niej lękach i strachu. Ale czy można się spodziewać czegoś innego po twórcy, który już jako dziecko ubierał się na czarno, a zamiast klocków lego składał zabawki z noży i ostrych przedmiotów?

Hans Rudolf Giger zmarł 12 maja w wyniku powikłań po upadku ze schodów.

Li I, 1974, fototyp, 70 x 100 cm
Hommage a Bocklin, 1977, akryl na papierze/drewnie, 100 x 140 cm
Szatan I, 1977, akryl na papierze/drewnie, 100 x 70 cm

wtorek, 6 maja 2014

Sztuka na wtorek: "Melancholia", Jacek Malczewski, 1894 r.

Jacek Malczewski, "Melancholia", olej na płótnie, 139 x 240 cm
Patrząc na obraz Jacka Malczewskiego warto w pierwszej kolejności wziąć pod uwagę fakt, że pełna nazwa tego dzieła to "Melancholia. Prolog. Widzenie. Wiek ostatni w Polsce". Cała "akcja" na obrazie zaczyna się od niewinnie pochylonej postaci w pracowni malarskiej (na lewo, u góry). W domyśle jest to sam autor. Ten specyficzny "autoportret" (myślę, że cudzysłów każdy rozumie) wyraźnie nakazuje oglądanie obrazu z lewa do prawa. Spod pędzla artysty wydobywa się niezliczona chmara ludzi, różnych płci i różnego wieku. Dzierżą różnego rodzaju broń i odziani są w różne mundury. Ale są tam nie tylko żołnierze, ale i inni obywatele wyposażeni w szereg rekwizytów. Reprezentują oni przekrój kast społecznych, na przestrzeni wieku (ostatniego w Polsce - jak sugeruje sam tytuł).
Cała ta hałastra zmierza ewidentnie w stronę okna, które tutaj jest niewątpliwie dosyć czytelnym symbolem wolności. Tam jednakże czeka na nich tytułowa Melancholia, która wyhamowuje dążenia ludności, której udaje się dotrzeć do parapetu. Warto zwrócić zresztą uwagę, że osoby przy nim to starszyzna - to może oznaczać ludzi końca wieku. Wieku, w którym dążyli do niepodległości, do wyjścia przez okno. Sama natomiast "Melancholia" jasno wpasowuje się też w ducha Młodej Polski - obraz jest uznawany często za jeden ze zwiastunów tego okresu.
Ukazanie historii Polski i jej położenia to niewątpliwie jeden z nadrzędnych celi, jakie stawiał sobie Jacek Malczewski. Autor wielokrotnie wyrażał mocne przekonanie, że wielka jest rola artysty w dążeniach niepodległościowych. Jeśli tak postrzegał swoje powołanie, to wyznaczoną sobie rolę zagrał wyśmienicie.

Zastosowany w "Melancholii" motyw Korowodu mógł też zainspirować kilka lat później Wyspiańskiego w "Weselu". Acz postacie na omawianym obrazie raczej nijak nie zdają się tańczyć. No chyba, że do jakiegoś bardzo połamanego drum`n`bassu... ;)

wtorek, 15 kwietnia 2014

Sztuka na wtorek: "Mężczyzna i kobieta", Edvard Munch, 1898 r.

Edvard Munch, "Mężczyzna i kobieta", olej na płótnie, 60,2 x 100 cm
Edvard Munch powiedział kiedyś, że "bez śmierci i cierpienia moja sztuka byłaby jak okręt bez steru". Kiedy artyści tego pokroju i dysponujący tego rodzaju flow, zabierają się za opisywanie na swoich płótnach seksualności i zmysłowości, to możemy spodziewać się co najmniej psychodelicznej wizji, nasączonej dużą ilością materiału dla wytrawnych psychoanalityków.
Obraz "Mężczyzna i kobieta" z pozoru wydaje się obrazem, gdzie widzimy intymną scenę dwojga kochanków, ale chwila... Mężczyzna podpiera głowę ręką zgiętą w łokciu. Układy rąk w obrazach Muncha mają niejednokrotnie spore znaczenie, przywołując chociażby słynny "Krzyk". Idąc tym tropem widzimy, że kobieta z jednej strony podpiera się na swoich kończynach górnych (co by znów nie użyć słowa "ręka"). Z jednej strony zaprasza mężczyznę do siebie, ale z drugiej jednak jej postura wydaje się być napięta.
Ponadto krwisto czerwona aura dookoła jej głowy zdradza typowe dla malarza obsesje. Kobieta z jednej strony zdaje się demoniczna, ale z drugiej to ona zdaje się czekać na mężczyznę, który w geście indolencji trzyma się za głowę. Jego zagubienie wzmaga ciemny cień nad jego głową, jakby myślami tworzył swoje własne brzemię. Postrzegając obraz w ten sposób, możemy dostrzec w mężczyźnie tego, który poprzez swoje własne obsesje i fobie stwarza z niewiasty demona. Możliwe, że to on jest siłą sprawczą walki, jaką jawi się w malarstwie Muncha seksualność.

U norweskiego malarza widzimy wiele naleciałości, które możemy zauważyć u Zdzisława Beksińskiego, polskiego twórcy obrazów - nazwijmy to - fatalistycznych. Lęk, samotność, doświadczenie śmierci (obaj stracili bliskich) i obsesje na jej punkcie, strach przed bliskością. Sporo czynników łączy tych dwóch twórców w tematach jakie podejmują w swojej twórczości.
Pozwoliłem sobie przyrównać luźno tych dwóch artystów, gdyż z którymś z obrazów Beksińskiego zamierzam zmierzyć się w przyszłym tygodniu. Postaram się też napisać więcej i opublikować wcześniej, co by nie musieć (zgodnie z genezą cyklu) łapać się z wpisem ledwo we wtorek.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Sztuka na wtorek: "Poeta (o wpół do czwartej)", Marc Chagall, 1911 r.

Marc Chagall, "Poeta (o wpół do czwartej)", olej na płótnie, 196 x 145 cm
Jest coś ulotnego w osobie i twórczości Marca Chagalla, co budzi jasne skojarzenia z poezją i niejednokrotnie takim tytułem naznacza się go jako malarza. Urodzony w biednej rodzinie, na terenach rosyjskich, artysta żydowskiego pochodzenia, który miotał się po świecie i zawsze był gdzieś trochę z boku. Nie jest to na pewno najlepszy przykład pełnego przystosowania się do miejsc i środowisk, gdzie przyszło mu żyć. Stąd nie dziwią skojarzenia z poetyckim etosem. Sam Chagall zresztą nie kwapił się do walki z takim wizerunkiem. W ramach dzisiejszego cyklu "Sztuka na wtorek" postanowiłem napisać o dziele "Poeta (o wpół do czwartej)" tego wybitnego malarza.
Obraz pochodzi z czasów, kiedy artysta mieszkał w Paryżu i był pod dużym wpływem i wrażeniem kubizmu. Widać wyraźnie charakterystyczne cechy jego malarstwa: zaburzenia proporcji, jaskrawość i kontrast kolorów, wykorzystywanie struktur geometrycznych jako środka do tworzenia metafor, odrealnienie świata. Malarstwo Chagalla inspirowało wszak wczesnych ekspresjonistów i było też jasną zapowiedzią surrealizmu.
Swoje dzieło malarz dedykował poecie Blaise Cendrarsowi, który to wcześniej określił go "geniuszem rozłupanym jak brzoskwinia" (ach, nie ma to jak komplementy od poety). Cóż widzimy na płótnie? Niewątpliwie właśnie poetę w całej okazałości. Siedzi sobie z kajecikiem, pisze, popija kawę. Jego głowa przewraca się do góry nogami - wszak jest zapewne pod wpływem odrealnionego natchnienia. Ten poetycki umysł wyzwala się spoza praw geometrii, które rządzą obrazem. Natomiast ramię poety liże kot - czy istnieje zwierzę bardziej inspirujące artystów? Rzecz jasna nie możemy pominąć butelki gorzały, która nachyla się nad piszącym wierszokletą - jasno komunikuje typową dla wszystkich artystów pokusę. W tytule obrazu zawarty jest też czas, kiedy to obserwujemy naszego bohatera. Jako jednostka poza rzeczywistością i indywiduum nieprzystosowane do codzienności - poeta pisze w środku nocy.

Może więc Marc Chagall nie miał tak do końca natury poety? Wiodąc wszak "poetyckie" życie nie dożyłby prawie 98 lat, zapisując się wielką czcionką w historii sztuki, nie tylko współczesnej.

sobota, 5 kwietnia 2014

"Salvation is free!" - realizuj swoje pasje!

Spokojnie, nie musicie się martwić. Nie zacznę pisać wpisy coachingowych i motywować do życia. Nie wiem czy do końca pozytywne zdanie mam też na temat takowych blogów. Zazwyczaj piszą je ludzie sukcesu i niekiedy zwykłemu ziomkowi, który np. jedzie tramwajem do chujowej pracy, to nie pomoże. Nie ukrywam, że lubię czytać czasem blog Michała Pasterskiego, czasem też Andrzej z jestKultura.pl coś przystępnego i motywującego napisze. No ale ja nie będę. Ja Wam opowiem krótko moją historię.
instagram.com/psychodelikatny
Angole i Amerykanie mają takie powiedzenie: gówno się zdarza, prawda? Ja nie jestem takim strasznym malkontentem - wbrew temu co myślą niektórzy moi znajomi. Ale czasem człowiek zaczyna pękać. Praca jest chujowo płatna i nie rozwija. Dziewczyna, którą mega polubiłeś, przestała się odzywać i jest w tym diabelnie konsekwentna. Znowu brakło paru złotych na paczkę ulubionego tytoniu. Ogólnie każdy zna takie stany, które przez niezależne zespoły naukowców i badaczy określane jednoznacznie są jako: chujnia z grzybnią.
Sprawia to, że zostajesz wybity kompletnie ze swojego stanu flow. Nabywasz zwyczaj westchnień ze słowami "kurwa mać" w myślach.
No i tak leżę sobie w ostatni czwartek i mam doła, słucham smutnych piosenek, grzebię palcem w pępku. Słuchałem sobie akurat kawałka "Dust in the wind" grupy Kansas i zobaczyłem w myślach smutny obraz. I nagle patrzę na stolik, gdzie leży blok techniczny, ołówki i cienkopisy. Zerwałem się i zacząłem rysować. Zajęło mi to 3 minuty, wrzuciłem zdjęcie rysunku na mojego Instagrama i szczerze nie pamiętam jak dawno nic mi nie sprawiło tak olbrzymiej przyjemności, odczułem olbrzymią radość. Słońce przebiło się przez chmury. No i rysuję dalej, zdjęcia rysunków umieszczam na Insta. Myślę nad powrotem do rysowania komiksów, założeniem bloga rysunkowego. Nowe koncepcje, dalej i do przodu.

Piszę to ponieważ każdy i każda z Was ma gdzieś w sobie to samo coś, co napędza i czasem ciężko się przemóc - wiadomo. Ale ten moment kiedy zerwiesz się z łóżka i zrobisz to czego pragniesz jest piękny - to jak zbawienie, za życia. Tytuł tego wpisu to cytat z piosenki The Cranberries. Trochę Wam ściemniłem - zbawienie nie jest całkiem za darmo. Blok, cienkopisy i ołówki to koszt kilkunastu złotych, ale czy nie wydajesz więcej wieczorem w knajpie, płacząc nad swoim życiem?
Praca przyjdzie lepsza. Są też inne dziewczyny. Raz można zapalić gorszy tytoń. Sam bym sobie nie dał rady, ale już ja i moje cienkopisy razem jesteśmy nierozjebywalni. Życzę Wam, moi drodzy, znalezienia swojej niszy i miejsca szczęśliwego (locus amoenus) w tym grajdole zwanym życiem.

Prywata:
- Chciałbym podziękować Pawłowi Bieleckiemu, którego poznałem tydzień temu (znaliśmy się wcześniej z Twittera). Tak horrendalnie odkręceni ludzie bardzo inspirują i pokazują skąd brać energię - z samego siebie. Dzięki, ziom!
- Chciałbym też przeprosić Rocha Urbaniaka, mojego przyjaciela, który jest malarzem. Wyjeżdżając, pożyczyłeś mi swój wypas laptop bym se pograł w South Park, ale nie wiem czy uda mi się oderwać od rysowania. Obiecuję jutro już grać na pewno!

wtorek, 1 kwietnia 2014

Sztuka na wtorek: "Nocne marki", Edward Hopper, 1942 r.

W zeszłym tygodniu wystartowałem z cyklem "Sztuka na wtorek" i pisałem o "Kochankach" Magritte`a, który jest jednym z moich ulubionych obrazów. Nie miałem wtedy pomysłu odnośnie kolejnego dzieła, które będę chciał przedstawić. Z początku myślałem by znalazł się tu jakiś obraz Gigera. Konieczność odnoszenia się do motywów fallicznych niewątpliwie dałaby sporą liczbę wyświetleń. Zdecydowałem się jednak napisać o innym dziele, które jest cholernie fascynujące i po stokroć "reinterpretowane" w popkulturze i w tzw. internetach (Nighthawks Forever - polecam). Mam tu na myśli "Nocne marki" (lub "Nocne jastrzębie", ang. "Nighthawks"), który to obraz popełnił Edward Hopper.
Edward Hopper "Nocne marki" (ang. "Nighthawks"), olej na płótnie, 84,1 x 152,4 cm
Na obrazie widzimy typową amerykańską restaurację, czy też knajpę nocną i cztery osoby w niej siedzące. Wliczając barmana. Miejsce oraz ludzie znajdują się po prawej stronie całego kadru. Lokal jest oświetlony, a ciemność poza nim oraz pustka na ulicach jasno dają do zrozumienia, że pora jest już dosyć późna. Tytuł obrazu wszak jasno wskazuje z kim mamy do czynienia. Lub też z jakim zjawiskiem. Myślę, że większość z nas ma problemy ze snem, zwłaszcza weekendową porą. Przesiadujemy w lokalach otwartych do późna. Z ludźmi, z którymi właśnie łączy nas ten pewien rodzaj samotności. Może poznamy kogoś, z kim spędzimy resztę nocy. Ale i tak za kilka dni wrócimy do tego lokalu. Lub innego. Bo jak widać na obrazie: nie ma drzwi wejściowych (i wyjściowych zarazem)
Edward Hopper w swoim malarstwie przedstawiał obraz amerykańskiej metropolii. Biura, sklepy, hotele przewijały się przez jego płótna, a wśród nich ludzie: zazwyczaj anonimowi dla siebie nawzajem i jakby nieobecni. Cały ten ekosystem był jednak zaskakująco pogodzony ze swym losem i wyrażał milczące przyzwolenie. Tak jak ci ludzie w lokalu.

Korzystając z okazji i z racji, że plasuje się to w temacie: chciałbym pozdrowić wszystkich uczestników sobotniej konferencji Blog Experts, jak i afterparty w Pauzie połączonego z krakowskim TweetUpem. Nawet nie będę próbował wymieniać wszystkich, ale każdemu z osobna dziękuję właśnie za wspólną zabawę w takie "Nocne marki" :)

wtorek, 25 marca 2014

Sztuka na wtorek: "Kochankowie", Rene Magritte (1928 r.)

Wspominałem już kiedyś, że planuję tego rodzaju cykl, tak więc dzisiaj rusza "Sztuka na wtorek". Wtorek nie jest zbyt sympatycznym dniem - nie jest to już wprawdzie poniedziałek, ale wciąż jest dosyć słabo. Tym bardziej zatem warto w taki dzień pochylić się nad jakimś fascynującym dziełem sztuki. No i właśnie w tymże cyklu takowe mam zamiar omawiać. Zobaczymy jak to się przyjmie na blogu. Na pierwszy strzał pójdzie jeden z moich ulubionych obrazów, czyli "Kochankowie", których autorem jest belgijski surrealista Rene Magritte.
Rene Magritte "Kochankowie" (franc. "Les Amants"), 54x73 cm, olej na płótnie
To co widzimy, to dwoje całujących się (tytułowych) kochanków. Jednakże ich głowy zawoalowane są tkaniną. Może to prześcieradło? A może to chusty? Skrycie twarzy bohaterów może mieć wiele znaczeń. Materiał jest biały - czysty. Może symbolizować to ich wzajemny obraz drugiej osoby: wybielony poprzez wzajemną (ślepą?) miłość. Przez to też nie są w stanie zobaczyć jakimi są naprawdę - wzrok nie dostrzega nic poza materiałem. Tkaniny mogą także symbolizować anonimowość i to, że nawet mimo intymności, która jest między mężczyzną i kobietą - są dla siebie tajemnicą.
Myślę też o jeszcze jednej interpretacji związanej z (nie)możliwością zaspokojenia. Oscar Wilde w swoim szlagierowym dziele ustami lorda Henryka wysnuł swoistą apoteozę papierosa, który "jest jak pocałunek, ponieważ daje przyjemność, ale nie zaspokaja". Bo czy w najbardziej intymnym akcie erotycznym jesteśmy w stanie tak naprawdę kiedykolwiek prawdziwie posiąść drugą osobę? Czy to nie jest tak, że zawsze jednak gdzieś jest to "prześcieradło", które nie pozwala na bliskość absolutną i połączenie się totalne? Taką próbę interpretacyjną warto pozostawić z tymi pytaniami, na które każdy może spróbować odpowiedzieć inaczej, ale raczej odpowiedź taka zawsze będzie wymagała krztynę refleksji.
Wspomniałem o bieli płótna, które może symbolizować czystość. Popatrzmy na resztę barw. Spokojne, błękitne niebo - wręcz na swój sposób chłodne. Tuż obok jednak ściana atakująca widza i nacierająca na bohaterów czerwienią pasji, namiętności i pożądania - silnie pobudzająca, jak to czerwień. Podobnie jest z sukienką lubej mężczyzny w garniturze. No właśnie - garnitur. To może być symbolem stonowania, stabilności, a w odniesieniu do uczucia - czy to nie racjonalność, którą kochanek zatraca pomiędzy jedną (bluzka lubej), a drugą czerwienią (ściana za jego plecami)? Obawiam się, że zacząłem się zapędzać w możliwe nadinterpretacje, ale z drugiej strony: czy nie po to dano nam sztukę, aby w niej szukać jak najwięcej kontekstów?
A propos chust, należy wspomnieć o jednym traumatycznym wydarzeniu z życia malarza. Jako dziecko Magritte widział ciało swojej matki wyłowione z rzeki. Twarz miała owiniętą w koszulę nocną. Popełniła samobójstwo. Miłość powiązana ze śmiercią i motyw chusty jako całunu otwierają jeszcze więcej przestrzeni interpretacyjnych. Czy uczucie to jedyna droga by obudzić się z martwoty? By siłą pocałunku przedrzeć się przez opatulające głowy kochanków całuny?
Nie ma co do tego wątpliwości, że trauma przeżyta za młodu miała wpływ na twórczość Belga i mogłaby służyć za zupełnie niezależną i solidną rozprawkę psychoanalityczną, w kontekście zresztą wielu innych dzień belgijskiego artysty.

Motyw chust z "Kochanków" przewija się w popkulturze i fotografii, jak choćby tu:
źródło

sobota, 22 marca 2014

Teraz słucham #1


Jakiś czas temu pisałem o tym, że zamierzam stworzyć na blogu kilka stałych cyklów, ale jeszcze nie zacząłem wprowadzać tej koncepcji w życie. Do teraz. Dzisiaj jadąc autobusem słuchałem sobie muzyki i pomyślałem, że najbanalniejszy pomysł może być najlepszy. Tak też ruszam z cyklem "Teraz słucham", gdzie będę pisał pokrótce co u mnie ostatnio leci z głośników, czy też na słuchawkach. No i to jest pierwsza edycja.

Nie da się ukryć, że co nieco odnośnie moich zajawek przewija się przez mój facebookowy profil, jak i Kanał Muzyczny - fanpage z teledyskami, który prowadzę z kumplem. Ale to rzecz jasna nie jest wszystko. Od jakiegoś tygodnia jest kilka rzeczy, którymi szczególnie się jaram. Po kolei.

Current 93 wydali nowy album. David Tibet nie odpuszcza i otrzymujemy naprawdę wyborny, klimatyczny i do głębi przeszywający album. A wśród gości, po mistrzowsku: Nick Cave, John Zorn i Antony Hegarty. Byłem arcyciekawy tego albumu i zaspokoił mnie w zupełności. To co najlepsze w Current 93, a do tego udany wkład gości. "I Am The Last Of All The Field That Fell: A Channel" to wydawnictwo, które sprawdza się nie tylko podczas medytacji w półmroku, ale także w krakowskich środkach komunikacji miejskiej. Pozwala uciec.
Lebanon Hanover to jedno z moich dwóch ostatnich odkryć. Surowa, ale bardzo wyrazista sekcja rytmiczna na post-punkową modłę, nowofalowy chłód. Nostalgia, melancholia i apatia w głosie duetu pięknie komponuje się z muzyką, która trąci latami `80. Testowałem na znajomych i podoba się nawet tym, którzy nie siedzą w takich klimatach na co dzień.

Drugim moim odkryciem jest włoska formacja Soviet Soviet. Tu z kolei otrzymuje słuchacz ściany gitar, szybkość, ale wszystko grane ze spuszczoną głową i wzrokiem wpatrującym się w buty. Mimo, że najprościej opisać ich jako shoegaze, to sporo w tej muzyce jest także nowej fali. Tak jak w przypadku wyżej wspomnianych. To co tygrysek-autor lubi najbardziej. No może nie najbardziej, ale lubi niewątpliwie.

Od długiego czasu katuję z przerwami "The Travels" - ostatni album Molly Nilsson. O mojej szczerej sympatii do Szwedki już kiedyś pisałem. Właśnie się zacząłem zastanawiać: co jest ze mną nie tak? Wszak muzyka, mieszkającej w Berlinie Molly, jest także dosyć chłodna i surowa. Wpasowuje się więc w atmosferę ostatnio słuchanej muzyki. Jest jednak coś ulotnego i bardzo optymistycznego, co przewija się na jej ostatnim wydawnictwie. Podróże służą ludziom, jak widać. Szczególnie trasy koncertowe.

Na koniec wisienka na torcie, czyli ścieżka dźwiękowa z wybornego, jarmuschowego "Tylko kochankowie przeżyją". O filmie pisałem tutaj, stwierdzając, że na dobrą sprawę - muzyka w tym filmie jest niemalże pełnoprawnym aktorem. Myślę, że nawet nie oglądając filmu, można się zachwycać muzyką, w której zresztą maczał też palce sam Jarmusch.

Tylu już tu chłodu było, że na koniec tylko nadmienię, że mimo tego, że do czerwca daleko, to słucham też ostatnio sporo Death In June ;)

P.S. No, to pierwszy odcinek za mną. Kości zostały rzucone.

czwartek, 20 marca 2014

Miłość, która daje długowieczność - "Tylko kochankowie przeżyją"


Zastanawiałem się co może wyjść za twór, kiedy reżyser pokroju Jima Jarmuscha zabiera się za tak wyświechtany i przemielony we współczesnej (pop)kulturze temat jak wampiry. W zasadzie jednak użycie takiego lejtmotywu jest kwestią drugoplanową. Sama opowieść bowiem jest o czym innym poniekąd. Tego akurat spodziewałem się, znając twórczość białowłosego reżysera bardzo dobrze.
Dwoje ludzi (?!), którzy kochają się wzajemnie. Przez wieki. On ma na imię Adam (Tom Hiddleston), ona zaś Eva (Tilda Swinton). Rzecz jasna wybór imion dla głównych bohaterów także nie jest bezzasadny. Tytułowi kochankowie mieszkają w dalekich od siebie miejscach: on w opustoszałym postindustrialnym Detroit, ona w egzotycznym Maroku. Mentorem Evy jest mieszkający tam także Christopher Marlowe (John Hurt), czyli XVI-wieczny poeta angielski, który w fabule Jarmuscha żyje do tej pory, właśnie jako wampir. Od jego wiersza także wziął się tytuł filmu. Co do nacji wampirzej, pojawia się także rozpieszczona i nieokrzesana siostra Evy imieniem Ava (Mia Wasikowska). Trzon akcji opiera się na wizycie Evy u ukochanego, którą mu składa w Detroit.
Adam jest znużonym, pogrążonym w depresji muzykiem, który kontakt ze światem zewnętrznym ogranicza do składania zamówień na instrumenty i gadżety u Iana, jedynego zombie (jak w swych rozmowach określają ludzi), którego jest w stanie tolerować. No, odwiedza też znajomego doktora, który zaopatruje go w krew.
Jego luba jest przygnębiona jego kondycją, acz podziela jego zawód nad ludzkością i współczesną kondycją człowieka. Żyjąc tyle wieków posiedli olbrzymią mądrość i wiedzę. Opierając się na nich są w stanie krytycznie popatrzeć na ludzi i świat jaki tworzą. Brakowało mi tego w historiach o wampirach zawsze - przecież żyjąc tyle wieków można poznać i nauczyć się znacznie więcej. Wampiry Jarmuscha mają możliwość oceniać, ponieważ ich "staż" na Ziemi oraz dystans wobec ludzi predestynuje ich ku temu. Jednocześnie jednak nie zatracili zdolności do zachwytu i percepcji piękna. Właśnie też przez to, że dane im jest móc lepiej poznać obiekt potencjalnej admiracji i mają więcej czasu by się rozsmakować w życiu (jak by nie patrzeć, mimo kontekstu wampirów). Jim Jarmusch ma swoim dorobku sporo dzieł przetwarzających motyw drogi. Jeśli patrzeć na ten film w tych kategoriach, to tutaj widzimy pętlę - nieśmiertelni bohaterowie i droga, która cały czas się wokół nich zmienia (kolejne wieki i cywilizacje). Niekończąca się podróż.
Nie fabuła jest główną siłą tego filmu, ale atmosfera i kunszt z jakim został zrealizowany. Jim Jarmusch niejednokrotnie podkreślał w wywiadach, jak ważna dla niego jest muzyka w kontekście filmów, które tworzy. Dla mistrzowskich ujęć i kompozycji, które w idealny sposób komponują się ze ścieżką dźwiękową, warto obejrzeć "Tylko kochankowie przeżyją". Ja osobiście sowicie nakarmiłem mój zmysł estetyczny. Scena z wytłumaczeniem teorii stanów splątanych (tzw. paradoks EPR) także składa się na odbiór i piękno tego obrazu, acz buduje nastrój pięknem nauki i kontekstem.
To co może lekko mnie ubodło, to specyficzny "sentymentalizm" głównych bohaterów, którzy często wspominają sytuacje i postaci z historii. Odnosiłem wrażenie, że to zabieg mający wciąż uzmysławiać widza, że faktycznie tyle wieków życia za nimi. No ale to drobnostka. Sam film to wyborna uczta i dowód na to, że ktoś taki jak Jim Jarmusch może wziąć się nawet za tak "niebezpieczny" motyw jak wampiry i tego nie spartolić.

wtorek, 11 marca 2014

"Kodeina, dziwki, hajs" czyli farsa z 9-latkiem w tle

Fot. Jan Kucharzyk / East News/Dzień Dobry TVN
9-letni chłopiec Xavier Witkowski jest raperem i wraz z 18-letnim kuzynem tworzy hip-hop, który nasączony jest wulgarnym językiem, gdzie w tekstach przewijają się narkotyki, dziwki i podobne, klasyczne dla muzyki hip-hopowej motywy (trochę upraszczam, ale wierzę, że wiecie o co chodzi). Niezły materiał na rozmowę w studiu Dzień Dobry TVN.
No i odwiedził program Xavier (Green Grenade) wraz z rodzicami. W rozmowie uczestniczył też Tomasz Kleyff, raper. Postanowiłem sobie ten wywiad obejrzeć (link). Spodziewałem się zobaczyć zbuntowanego "młodzieńca" ze sporym ADHD i wczesnym tourettem, tymczasem oczom widzów ukazał się dosyć przestraszony i lekko zdezorientowany chłopczyk, który wpadł pod gradobicie pytań i dociekań czy on naprawdę wie co to jest kodeina i dziwki? "Ej, zaraz, zaraz..." - pomyślałem, ale dalej było jeszcze lepiej.
Dziennikarze zafrasowani tym, że dziecko nie powinno wiedzieć o takich rzeczach, które pojawiają się w jego tekstach. Raper Kleyff z powagą mówi, że chłopiec daje zły przykład. Powołuje się na Miley Cyrus (ok, jakoś rozumiem), przywołuje gdzieś Bisza (którego lubię, ale co to ma wspólnego?). Rodzice chyba lekko zaczynają się orientować w co się wplątali. Zapewniają telewidzów, że porozmawiają z chłopcem i jego kuzynem, a jakby zaczął palić papierosy to wszystko się skończy. Poziom absurdu urasta już do niebezpiecznego poziomu. Na końcu chłopiec zapewnia redaktor Pieńkowską, że już postara się nie rymować o dziwkach i kodeinie.
Siedzę osłupiały po całym spektaklu, patrzę na kalendarz, ale jest 10 marca, więc to nie był prima aprilis.

sobota, 8 marca 2014

Człowiek, który gra dziadostwo - wywiad z Maćkiem Nowackim z Kaseciarza

fot. Łukasz Jaszak



Do tej pory na blogu wywiadów nigdy nie było, no nie? No ale tutaj nadarzyła się okazja i przepytałem Maćka Nowackiego, lidera krakowskiego zespołu Kaseciarz. Jest to bardzo sympatyczny, skromny rock`n`rollowiec ze sporym poczuciem humoru. Przekonajcie się sami:

Marcin: Pierwszy album nagrywałeś sam. Materiał na koncertach graliście w składzie czteroosobowym. Z tamtego składu zostałeś tylko Ty, a teraz gracie jako trio. Dlaczego? Czy ciężko wytrzymać w jednym zespole z Maćkiem Nowackim?

 Maciek: Skład czteroosobowy przetrwał tylko jeden koncert o ile pamiętam dobrze, potem już graliśmy jako trio

 - No to akurat miałem szczęście ten jeden koncert widzieć. A jakie były przyczyny zmian personalnych w składzie?

 - Ja mam nadzieję, że to nie chodzi o to, że ciężko jest wytrzymać ze mną, ale raczej zmiany składu wynikały z tego, że przed wydaniem płyty kaseciarz jako zespół nie istniał, a zatem takie przetasowania składu, które normalnie istnieją w każdym zespole, działy się na bieżąco, bo trzeba pamiętać że w sumie istniejemy około 3 lat dopiero.

 - Pamiętam, że przed koncertem w fortach bronowickich w Krakowie piliśmy wódę z gwinta. Chyba jakąś jerzynówkę… Ja miałem później lekkie problemy z grawitacją natomiast Wy zagraliście dobry koncert. Czy ten rock`n`roll w Twoim życiu jest wynikiem grania muzyki, czy też muzyka, którą tworzysz jest wynikiem takiego właśnie flow w krwioobiegu?

 - Ha! To był wiśniak na rumie, wersja tania bo kosztowała 20 zeta. Wycofali go ze sprzedaży, bo chyba był szkodliwy dla zdrowia. Ja myślę, że u mnie najbardziej naturalnie się gra taką muzykę, jaką robię i raczej nie ma to związku z jakimś konkretnym trybem życia. Być może gdy byłem młodszy o te dwa, czy trzy lata to bym powiedział, że imprezki też są elementem tego wszystkiego, ale dzisiaj wiem, że mógłbym na przykład na co dzień plewić grządki i tak samo bym napierdalał na żywo.

 - Nie będę pytał czy znasz Beach Boysów, ale skąd tak silne ukierunkowanie w surf rock? Niewiele zespołów w Polsce gra w ten sposób.

 - Nie wiem, po prostu polubiłem to brzmienie i gdy zacząłem robić pierwszą płytę, to ten surf się zrobił bardziej zmutowany, bo jakoś nie cisnąłem, żeby kurczowo trzymać się tej stylistyki. Generalnie mam wrażenie, że i tak nie gramy żadnej tradycyjnej odmiany surfu i jeśli już mamy mówić o tym co gramy, to dzisiaj najbezpieczniej jest mówić na to dziadostwo.

 - No to słychać, ale ten surf rock jest pewnym fundamentem dziadostwa. 
Na drugim albumie (już) śpiewasz. Czy instrumentalna forma muzyki Ci nie wystarczała, czy też potrzebowałeś się przełamać by zdecydować włączyć swój wokal do Waszej muzyki?

 - Po prostu numery, które wyszły na drugą płytę miały miejsce na wokal. Sam też chciałem spróbować, chociaż bardzo nieśmiało do tego podszedłem. Ale z koncertu na koncert, czuję się coraz pewniej z moim głosem, więc wokal już raczej będzie stałym elementem Kaseciarza.

 - I nie będziesz na niego tyle chorusu nakładał jak na ostatnim koncercie w Alchemii?

 - Nie wiem, może będę, może nie. Tak naprawdę to wyniknie przy nagrywaniu nowego materiału - wtedy zdecydujemy, co będzie najlepsze dla tego wokalu.

 - No jasne. Ja jestem bardzo internetowy. Pamiętam, że jak polubiłem fanpage Kaseciarza na facebooku, to mieliście jakichś 120 fanów. Teraz jest ich ponad 1300. Jeździcie w trasy, występujecie na festiwalach. Co uważasz za największy sukces w dotychczasowej karierze?

 - Największym sukcesem jest to, że wytrzymujemy w jednym składzie już od dłuższego czasu, haha. Ale tak na serio to ja cały czas się jaram tym, że tyle ludzi polubiło projekt, który powstawał w naprawdę biednych warunkach. Fajna jest myśl, że ludzie jednak polubili to za pomysł i charakter, a nie wycyzelowane brzmienie z Izabelin Studio.

 - Jesteście częścią kolektywu Stajnia Sobieski, który zrzesza kilka krakowskich zespołów. Wszystko toczy się wokół mieszkania będącego studiem nagrań. Jakiś czas temu na imprezie pytałem o to Gosię z Rycerzyków. Jak Ty byś opisał Stajnię?

 - Stajnia dla mnie to grupka znajomych, których połączyła miłość do muzyki i melanże. Fajne w tym wszystkim jest to, że bardzo naturalnie to wyszło i wszyscy zgodni byliśmy co do zakładania takiej wspólnoty, bo jakoś czuliśmy że w KRK potrzebna jest "scena" lub coś podobnego.

 - To prawda. Niby powstała Krakowska Scena Muzyczna - twór promujący tutejszą scenę. Co o nich sądzisz? Parę fajnych eventów im wyszło.

- KSM dla mnie to przede wszystkim coś w rodzaju agencji bookingowej. Fakt jest taki, że potrafią ogarnąć eventy i zrobić to dobrze, ale to nie jest scena sama w sobie. Głównie przez ich rozmiar, bo przecież w ich bazie jest mnóstwo bandów, a dla mnie scena to jest jednak trochę mniejsza grupka osób, którzy się znają i sobie nawzajem pomagają, a całość powstaje na spontanie i nie jest to rozkmina na zasadzie "to my, piszcie do nas, to będziecie w scenie".

- No rozumiem. Stajnia to co innego i coś więcej niźli grupka znajomych. Ja osobiście lubię zespoły składające się na tą grupę (dziś idę np. do Mezcala na Rycerzyki). Podobna sytuacja jest chyba jeśli chodzi o scenę didżejską - tu wyraźnie widać grupę kojarzoną z Bombą i Rozrywki 3.

- Rozrywki już nie żyją niestety, ale można powiedzieć, że wśród dj-ów też jest taka sztama. Chociaż ja już dawno wypadłem z obiegu i nie znam się tak na tym.

- Czym Kaseciarz może zaskoczyć słuchaczy na kolejnym albumie? Możemy się spodziewać elektroniki lub też chórów gospel?

- Nie wiem czym zaskoczy Kaseciarz, bo sami tego się nie spodziewamy. Ale nigdy nie spinamy się na konkretny efekt, więc tak naprawdę może nam wyjść coś zupełnie innego niż na "Motorcycle Rock and Roll"

- Zaczęliście już jakieś prace nad nowym materiałem?

- Zaczniemy w kwietniu pewnie, teraz skupiam się na robieniu Harry and The Callahans, który nagrywam z Łukaszem Cegiełką. Mieliśmy pomysł żeby zrobić hołd dla muzyki z Detroit, więc wymyśliliśmy fikcyjny zespół stamtąd. Historia jak z Rodriguezem, tylko na sterydach.

- Z góry propsuję pomysł. Na koniec pytanie z kategorii „z dupy”: koty czy psy? I dlaczego?

- Dawniej koty, ale teraz psy też są ok. Generalnie zwierzaki są bardzo miłe.

- Ano są. No dobra, man. Dziękówka za wywiad i do zobaczenia!

- Dzięki!

czwartek, 27 lutego 2014

Jak widzą Kraków na facebooku?

Kraków to bardzo ciekawe miasto. Posiada szeroki wachlarz symboli silnie z nim kojarzonych. By wymienić kilka: precel ("obwarzanek" mówią tylko przyjezdni), smog, gołębie, Lajkonik, broń biała (noże i maczety). Z takiego poletka łatwo jest komponować swoje własne wizje odnośnie dawnej stolicy Polski.
A jak wiadomo: więcej życia niż w realu, toczy się na facebooku. Z racji, że w obecnych czasach WSZYSTKO (osoba, firma, idea, żart, majtki celebrytki itd.) posiada swój fanpage, nie dziwi fakt, że i Kraków doczekał się wielu interesujących wariacji na swój temat. Spośród wielu z nich postanowiłem wybrać kilka, które szczególnie wzbudzają moje zainteresowanie.

Mój absolutny faworyt w temacie. Jest to w gruncie rzeczy fanpage poświęcony fotografii. Ukazuje on Kraków mroczny, szary i przeważnie wyzbyty kolorów. Zdjęcia są fantastyczne, wpisują się w ducha treści, którymi są okraszone. Każde zdjęcie jest opisane melancholijnym, nostalgicznym tekstem o smutku i beznadziei na jaką skazani są mieszkańcy. Egzystencjalne opisy są iście parodystyczne, dzięki czemu siła tej strony rośnie poprzez silną autoironię.

Ten fanpage skupia się na Krakowie mało chlubnie kojarzonym z nadużywaniem maczet, noży i innej broni białej. Jest w tym coś bardzo przykrego, ale faktycznie - moje rodzinne miasto jest liderem jeśli chodzi o wykorzystywanie w porachunkach ulicznych wszelkiej maści ostrzy. "Z maczetą przez Kraków" wynajdują takie historie, jak też pozwalają sobie na sporo humoru z tym związanego.

Kolejny high-light jeśli chodzi o obecność dawnej stolicy Polski na facebooku. Tutaj wrzucane są teksty, których nie powinno się usłyszeć w Krakowie. Może nie każdemu wiadomo, ale my, Krakusy mówimy w specyficzny sposób i mamy bardzo bogate słownictwo. Jak też już nawet rapowano - wychodzimy NA POLE, a nie na dwór. Pomysłowość i humor sprawiają, że ten fanpage naprawdę potrafi rozbawić i wywołać uśmiech na twarzy.

No cóż... Mieszkając w mieście maczet, warto wiedzieć gdzie nie warto się zapuszczać. Ten fanpage ma misję informowania o niebezpiecznych miejscach na podstawie historii fanów, którzy dzielą się swoimi doświadczeniami i przeżyciami. Rzecz jasna - jest i tu pewna doza humoru, wszak odrobina dystansu zawsze jest wskazana.

Banalnie prosty pomysł, ale wyśmienita realizacja. Kraków na starych, archiwalnych fotografiach. Rewelacyjne zdjęcia ukazują Kraków sprzed lat, jakiego ja i moje pokolenie nie możemy pamiętać. Szczególnie interesujące są kolaże zestawiające współczesność z przeszłością na przykładzie np. zdjęcia konkretnej kamienicy. Podobne materiały ma także niezgorszy profil CracoviaVintage, jak też sama dzielnica Nowa Huta: Nowa Huta na starych zdjęciach

Krakowa na facebooku jest całkiem sporo - to trzeba przyznać. Nowiny odnośnie zanieczyszczenia powietrza można śledzić na stronie akcji Krakowski Alarm Smogowy. Zainteresowanych przedwojenną architekturą modernistyczną odsyłam na stronę Modernizm Krakowski. Oczywiście stolica Małopolski doczekała się także swoich antyfanpage`y, by wymienić chociażby Beka z Krakowa czy Sraków. Te strony także mają nieraz całkiem zabawny content, ale przez wzgląd na mój patriotyzm lokalny - nie będę się na ich temat rozpisywał.

A jaki jest Twój ulubiony fanpage krakowski? Piszcie w komentarzach.

środa, 19 lutego 2014

Przepis na... Szczyptę Kultury

źródło
Cześć.

W styczniu nawiedził mnie na nowo tzw. writer`s block i nic nie byłem w stanie z siebie wykrzesać ponad nieźle przyjęty tekst o pierwszej części "Nimfomanki". No ale z wszelkimi niedogodnościami należy walczyć, prawda? Tym bardziej, że styczeń to ważny miesiąc jeśli chodzi o bloga, którego czytasz teraz. Mianowicie minęło już 7 lat odkąd powstał twór zwany Szczyptą Kultury właśnie. Roztkliwiałem się na ten temat już na fanpage`u bloga, więc wystarczy. Chciałem natomiast napisać o tym, że na pewno na blogu będzie się dużo zmieniać w najbliższym czasie. Muszę bowiem znaleźć na niego nowy sposób i liczę, że pomożecie mi też życzliwą radą. Póki co przedstawię trochę historii i moje pomysły na przyszłość.

Kiedy zakładałem bloga, to miałem wrażenie, że robię coś na maksa obciachowego. Wtedy wszak blogi kojarzyły się z pamiętnikami prowadzonymi przez niedojrzałe i skrajnie ekstrawertyczne dzierlatki. I tak po trosze było. Ja tymczasem miałem ambicje, jakkolwiek to zabrzmi, być recenzentem filmowym i muzycznym. Ogólnie - pisać o kulturze.
Chęci i ambicji miałem dużo więcej niźli warsztatu, ale z czasem się wyrabiałem i miło było słyszeć (z początku głównie od znajomych, przyznam), że ludzie lubią czytać moje teksty. Zacząłem też dostrzegać z czasem też inną, banalną rzecz - blog to jest inne medium niż np. portale muzyczne i porozumiewa się z czytelnikiem innym językiem. Porzuciłem więc myśli o uczynieniu z niego "portalu kulturalnego" i poszerzeniu "grona redakcyjnego". No i teraz szukam nowych rozwiązań, nowego pomysłu na to moje "dziecko".

Na pewno blog wzbogaci się o co najmniej dwie kategorie:
Hyde Park - mało oryginalnie, ale dosyć adekwatna nazwa. Będę tu wrzucał luźne przemyślenia i komentarze do codziennej rzeczywistości. Teksty, które będą trochę dłuższe niż to co mogę napisać np. na moim prywatnym profilu na facebooku. W zamierzeniu tematy mają dotykać rzeczy związanych jednak z kulturą, nawet jeśli dosyć luźno. Raczej nie planuję by wkradł się tu szeroko pojmowany "lifestyle".
Internet - pewnie sporo osób będzie kręcić noskiem, ale prawda jest taka, że treści (czy miałkie, czy wyniosłe) zrodzone w globalnej sieci wymiany myśli wnikają do świata realnego i stają się części kultury popularnej. Przyznam się, że nie sprawdzałem, ale jestem przekonany, że jakaś placówka kulturalna wykorzystała np. memy z Piesełem w ramach promocji w mediach społecznościowych. W tej kategorii będę pisał więc o różnych internetach, lecz nie jedynie o memach i stronach z kotami.

Z racji, że czasami nie mogę się przełamać i zacząć pisać, postanowiłem stworzyć kilka stałych cyklów na blogu. Jak wiadomo bowiem - jednym ze sposobem na prokrastynację jest wprowadzenie do swojego życia regularności i wdrażanie nowych, aktywizujących nawyków. Na ten moment myślę o kilku cyklach. Nazwy są jak najbardziej robocze i raczej ulegną zmianie.
"Czy Ty to słyszysz?" - w takim cyklu będę dogłębnie analizował treść tekstu konkretnej piosenki danego wykonawcy. W kontekście artysty, albumu, aktualnych wydarzeń. Nie będę ukrywał, że jeszcze jak byłem młodziakiem to podobnie rozprawiano się z utworami na łamach Machiny i pamięć tamtych cyklów mnie zainspirowała.
"Sztuka na czwartek" (lub inny dzień, się zobaczy) - w podobny sposób planuję też rozkładać na czynniki pierwsze dzieła malarskie, rzeźbiarskie, rysunki czy też ambitne animacje. Ten cykl jest łudząco podobny do wymienionego wcześniej, ale z czasem zobaczymy który się przyjmie lepiej.
"Poznajmy się" - cykl istniejący już niejako, polegający na przedstawieniu sylwetki danego artysty i tego czym się zajmuje. Oczywiście też dominujący w tym będzie mój osobisty stosunek do przedstawianego. Na pewno nie będzie to typowa notka z Wikipedii.
Mam jeszcze kilka bardziej odkorbionych pomysłów na cykle stałe, ale póki co nie będę zdradzał - muszę je solidnie przemyśleć i ubogacić wstępne szkice. Może coś ciekawego z tego wyjdzie.

Treść to jedna rzecz, ale zmiany na blogu nie skończą się na tym bynajmniej. Mogę oficjalnie powiedzieć, że stałem się dziś posiadaczem domeny szczyptakultury.pl (po 7 latach dopiero!) i postaram się jak najszybciej aktywować ją. Druga rzecz - trzeba obudzić w sobie odrobinę front-end developera i z czasem popracować na layoutem i UX bloga. Wszystko idzie do przodu, byle nie zwalniać.

Jak odnajdujecie moje pomysły? Macie jakieś sugestie, porady? Zapraszam do dyskusji.

piątek, 14 lutego 2014

7 filmów o miłości, które polecam

Jakoś nijak nigdy nie zachwycałem się Walentynkami. Raczej należałem do tej grupy, która co najwyżej chrząknie pod nosem "Walentynki sralentynki". Mój brak entuzjazmu się nie zmienił. Pomijając fakt medialności i komercjalizacji 14-go lutego, mierzi mnie, że nadużywanie słowa "miłość" i...
Ej, zaraz... Ja dzisiaj nie o tym miałem pisać... Mianowicie z racji, że mamy takie właśnie święto, przygotowałem Wam zestawienie kilku moich ulubionych filmów o miłości. Nie przeczę, że bardzo lubię takowe, a jak wiadome tego akurat kwiatu (takich filmów) naprawdę jest pół światu. Wybrałem więc te, które najbardziej lubię i najmocniej zdzieliły mnie po łbie.

"Love Story" (1970)
Mocarz w swoim gatunku. Piękna historia miłości dwojga ludzi, jej rozwoju od młodzieńczej formy, przez dorosłość z koniecznością wiązania końca z końcem, aż po śmierć. Wybitnym elementem arcydzieła jest ścieżka dźwiękowa, której autorem jest Francis Lai. To jeden z najgenialniejszych soundtracków jakie dane mi było słyszeć. Kiedyś proponowałem nawet znajomym rodzaj imprezy, podczas której przez całą noc w półmroku pokoju pilibyśmy kawę, palili papierosy i bez słów słuchali ścieżki z tego filmu. Nie martwcie się - nie doszło do takiego wydarzenia nigdy ;)

"Dzikość serca" (1990)
Opowieść o miłości w psychodelicznym i odrealnionym świecie Davida Lyncha? No właśnie - z genezy ten film to majstersztyk, a na genezie się nie skończyło. "Ten świat ma dzikość w sercu a w głowie szaleństwo" - Laura Dern i Nicolas Cage, który obecnie jest gwiazdą internetowych memów, ale ma w swojej biografii kreacje wybitne. Do takich należy właśnie "Dzikość serca". A Cage dodatkowo na propsie za śpiewanie Elvisa.

"Zakochany bez pamięci" (2004)
Michel Gondry ma w moim sercu szczególne miejsce za to, że rzeczywistość jaką przedstawia balansuje na granicy snu i świata realnego i tą granicę zaciera. Francuski reżyser wprowadzając widza w swój sen równocześnie wybudza go z jego rzeczywistości wyzutej z magii. Nic dziwnego, że reżyserował teledyski m.in. dla Bjork i Radiohead. Natomiast "Eternal Sunshine of The Spotless Mind" (sorry, wolę oryginalny tytuł) pokazuje, że nawet pozbawienie się pamięci o drugiej osobie nie jest w stanie zmienić przeznaczenia. Brzmi płytko, ale jeśli ktoś nie widział, to niech wierzy - takim ten film nie jest.

"Wristcutters: a Love Story" (2006)
Ona go nie kochała. On nie chciał życia i się go pozbawił. Trafił na tamten świat, w wersji dla samobójców. Kwiatków nie ma, wszystko tak jakoś szaro, samochód ma czarną dziurę zamiast wycieraczki, a wszystko udaje się "dopiero kiedy to nie ma już znaczenia". No i rusza w podróż z nowym kumplem oraz inną "oną" a czuwa nad nimi... Tom Waits. Pięknie, prawda?

"Jeden dzień" (2011)
Bez ściemny. Obejrzałem ten film z dwóch powodów. Pierwszy - Anne Hathaway. Drugi - fantastyczny plakat, pełen namiętności i pasji. Cały film przedstawia ten sam dzień (15 lipca) na przestrzeni 20 lat. Pomysł niby banalny, ale nawet nie wiecie jak ta formuła wciąga widza. W wyśmienity sposób w każdym kolejnym dniu przedstawiono zarys tego co działo się przez zeszły rok, zachowując płynność fabuły.

"Rekonstrukcja" (2003)
Duński film gdzie podobnie jak u Gondry`ego rzeczywistość zmienia się w sen, zaburza się logika. Główny bohater rozdarty między kobietami. Rozmywa się zarówno czas, jak i przestrzeń. To jest o tyle fascynujący zabieg, że widziałem ten film dwukrotnie a mimo to mało z niego pamiętam. Tak jak to bywa ze snami...

"Blue Valentine" (2010)
Bożyszcze dziewcząt, Ryan Gosling, jako mężczyzna, który próbuje wzniecić na nowo ogień jaki był między nim a jego żoną. Czy w ogóle coś kiedyś się paliło? Dlaczego zaczęło wygasać? - Bohaterowie próbują szukać odpowiedzi. Te natomiast nie zawsze są łatwe. Przy tym filmie można popłakać. Tu nie ma magii, którą wspominałem opisując wcześniejsze produkcje.

Te 7 tytułów to jedne z moich ulubionych filmów o miłości. Jak zauważyliście - są bardzo różne. Tak jak i sama miłość pod jednym banalnym słowem może skrywać tak wiele różnych historii. Słodkich, gorzkich, pięknych, smutnych. Życzę Wam by Wasze historie nie nadawały się na scenariusz filmu, podczas którego ludzie wylewaliby łzy smutku w kinie.

P.S. Wpisujcie w komentarzach swoje propozycje w temacie lub swoje wrażenia odnośnie wymienionych przeze mnie filmów.

wtorek, 14 stycznia 2014

Czy to jest artystyczny pornos? - "Nimfomanka, część I"

Nie ma wątpliwości, że na długo przed pierwszymi trailerami nowe dzieło Larsa von Triera zostało uznane za kontrowersyjne i obrazoburcze. "Nimfomanka", której część pierwszą od kilku dni możemy obejrzeć w polskich kinach, to niewątpliwie jeden z najbardziej nasyconych pornografią film w historii kinematografii. Dodatkowo jeśli weźmiemy pod uwagę dotychczasową twórczość duńskiego reżysera, to nie dziwi jedno z określeń, którego jego najnowsza produkcja się dorobiła. Mianowicie "artystyczny pornos".
W tym zlepku słów jednak słowo artystyczny jest dla wielu ludzi synonimem pseudointelektualnego bełkotu. Aby móc w pełni zmierzyć się z twórczośćią von Triera potrzebny jest całkiem spory aparat pojęciowy, który umożliwi lawirowanie pomiędzy licznymi odniesieniami kulturowymi i metaforami, które stosuje w swoich obrazach. A jak jest z pierwszą częścią "Nimfomanki"?
źródło
Film zaczyna się w typowy dla reżysera sposób, gdzie wśród rozmytych i sennych ujęć poznajemy miejsce w którym Seligman (Stellan Skarsgard) znajduje pobitą i nieprzytomną Joe, tytułową nimfomankę (Charlotte Gainsbourg) i udziela jej schronienia w swoim mieszkaniu. Tam zaczyna się jej długa opowieść, której słuchaczem i dyskutantem jest właśnie ratujący ją mężczyzna. W filmie jego imię ma związek z korzeniami żydowskimi - jak sam tłumaczy. Ciężko przypuszczać jednak by twórca filmy nie znał dr Martina Seligmana, który badał mechanizmy zaburzeń depresyjnych u ludzi, a tajemnicą nie jest, że Lars von Trier zmaga się z silną depresją (chyba nie myślicie, że "Melancholia" była filmem o końcu świata?!).
Relacja między dwójką bohaterów jest ciekawa. Joe twardo obstaje przy tym, że jest po prostu złym człowiekiem. Dlatego pieczołowicie przedstawia historię swojego życia, aby upewnić w tym swego interlokutora. Seligman jednak stara się zbijać jej przekonanie i oddemonizować kolejne fragmenty jej opowieści. Między innymi znajdując analogie i metafory do wędkarstwa, ciągu Fibonacciego, delirium oraz trytonu w muzyce Bacha. W pewien sposób rozmówca Joe ulirycznia jej spowiedź, pozbawia wulgarności. Ona godzi się na narzucany jej ton narracji i do niego dostosowuje kolejne fragmenty swojej historii.
Ciąg Fibonacciego pojawia się w filmie kilkukrotnie, wraz z zestawami liczb, które w nim występują. Razem ze znajomymi zauważamy, że może mieć to konkretny wpływ na strukturę i treść poszczególnych rozdziałów, ale to będzie można w pełni ocenić i obliczyć (?!) dopiero po drugiej części filmu (w Polsce 31-go stycznia).
źródło
Film na plakatach reklamowany jest hasłem "Zapomnij o miłości", ale miłość w filmie się pojawia. Joe na pewno kocha swojego ojca (świetna rola Christiana Slatera), którego późniejsza długa i smutna śmierć pogłębia jej niemożność czucia emocji. Inna miłość to Jerome (Shia Labeouf) - mężczyzna, który pozbawił ją dziewictwa (na życzenie) za młodu i którego później spotyka w przyszłej pracy i się w nim zakochuje. "Tajemniczym składnikiem seksu jest miłości" - to zdanie słyszy jeszcze na samym początku od B., koleżanki z która realizuje swoje pierwsze erotyczne przygody. Joe jednak do cna racjonalizuje swoją miłość i zmiany jakie następują w niej samej. I mimo, że Jerome jest najważniejszym dźwiękiem trytonu ( skądinąd w średniowieczu był to interwał zakazany, kojarzony z diabłem) to musimy czekać na drugą część dzieła by poznać rozwój historii. Oglądając pierwszą nie można odnieść wrażenia, że cały "wybuch" dopiero przed nami (tak, dostrzegam zabawność kontekstu).
źródło
Odpowiadając na pytanie postawione w tytule wpisu: nie jest to na pewno żaden pornos. Film obfituje w mocne i realistyczne sceny erotyczne i dużo nagości, ale każdy kto liczy, że sobie ot obejrzy w kinie pornola - zawiedzie się. Mówimy oczywiście o wersji kinowej. Strach się bać co mógł umieścić von Trier w wersji reżyserskiej (ta ujrzy światło dzienne podczas tegorocznego Berlinale w lutym).
Co przykuło moją uwagę? Na pewno zdjęcia i montaż, bliskie temu co von Trier robił do tej pory, ale pełne świeżości i nadające samej treści więcej lekkości (szybsze tempo klatek, cofanie taśmy do tyłu wraz z muzyką). Nie da się też ukryć, że film zawiera wiele momentów wręcz zabawnych, by nie powiedzieć komediowych, które także redukują ciężar samego tematu.
Stacy Martin debiutująca na ekranie nad wyraz zaskoczyła mnie sprawnością swojej gry, zwłaszcza z racji na rolę trudną, w filmie wymagającego reżysera. Mocnym kopem otworzyła sobie drzwi do aktorskiej kariery, acz łatka "nimfomanki" może się za nią ciągnąć. Skoro przy aktorstwie jesteśmy to zwraca uwagę także genialna kreacja Umy Thurman jako rozhisteryzowanej Pani H., której główna bohaterka uwiodła męża. Ten epizod jest na pewno jednym ze smutniejszych fragmentów pierwszej części "Nimfomanki".

Jestem zadowolony z seansu. Po duńskim reżyserze zawsze spodziewam się bardzo dużo i nie mniej dostaję. Tym razem nie było inaczej, aczkolwiek nie można aby odnieść się do tego filmu koniecznym jest obejrzenie całości od której zależy jak zapamiętamy historię Joe. Znając jednak twórcę "Antychrysta" - jestem spokojny.