źródło |
Kusi mnie się pospierać o stwierdzenie Anety, że poza "Twin Peaks" inne dzieła reżysera są słabsze. Jestem fanem filmowej twórczości Lyncha i tego w jaki sposób treść przyobleka w formę. Nie będę o tym dyskutował jednak, gdyż chodzi o album. To co jednak rzuciło mi się w oczy, to że znaczny ciężar recenzentka włożyła w odbiór albumu poprzez "fenomen Miasteczka Twin Peaks". Ciężko komentując wszelką twórczość Lyncha uniknąć wtrąceń odnośnie artystycznego opus magnum reżysera, ale jego dorobek jest znacznie bogatszy. Mark Richardson, recenzent Pitchoforka, słusznie zauważa, że nie znając estetyki w jakiej porusza się autor oraz środków wyrazu jakimi się posługuje (to jest bardzo zbieżne z jego dorobkiem kinematograficznym), album może nie mieć dużo do zaoferowania dla słuchacza. Aneta zauważa, że jest w tym duża powtarzalność. Pozwolę sobie zacytować autorkę Uwolnij Muzykę: Elektronika przyprawiona mrokiem, gitary, wyraziste brzmienie perkusji, odrobina ambientowych dźwięków, nuta grozy, specyficzny wokal, zmysłowość, szorstkość, melancholia i erotyzm. Czyli to wszystko co już było. W mniejszej, bądź większej dawce, ale było. W pełni się zgadzam, taką aurę posiada ta muzyka. Są to też części składowe z których David buduje aurę swoich filmowych obrazów. Od siebie dodałbym, iż dźwięki te kojarzą się z marzeniem (?!) sennym, wizją mistyczną (lub narkotyczną). Szkopuł leży, dla mnie osobiście, gdzie indziej. Odnośnie tego co napisał Mark - ciężko mi słyszeć ten album poza kontekstem osoby Lyncha, którego twórczości jestem miłośnikiem. The main appeal of the record is that it’s “an album by David Lynch”. It’s hard to hear the album without thinking first “I’m listening to a David Lynch album” rather than “I’m listening to music” or “I’m listening to a song.” - napisał w swoim tekście recenzent Pitchforka. I to jest 100% prawdy, tak właśnie jest. Wracając do spostrzeżeń Anety jednak - to jest to czego się spodziewałem, czego oczekiwałem. To jest album, którego mi się niezmiernie przyjemnie słucha. Mimo, że (co trzeba przyznać) nie jest kamieniem milowym ani arcydziełem, to jednak zaspokoi gusta miłośników twórczości popularnego reżysera. I mimo, że głównie im rekomendowałbym to wydawnictwo, to jednak i inni mogą śmiało ugryźć ten album.
I jeszcze na koniec... "I`m waiting here" nagrane z udziałem Lykke Li to bonus. Odstaje od reszty albumu, ale jest piękną balladą i dziełem naprawdę najwyższych rzędów, ale nie musicie mi wierzyć bo szwedzką wokalistkę także uwielbiam i mogłem już wyczerpać wszelkie pokłady obiektywizmu jak na jeden tekst... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz