Prolog


Szczypta Kultury to blog, który założyłem w styczniu 2007 r. w związku z chęcią pisania i opisywania moich wrażeń i odczuć odnośnie wszelkich tworów szeroko pojętej kultury i sztuki. Od początku istnienia bloga podkreślam, że moje wpisy mają charakter dosyć subiektywny, acz dążę też by jak najobiektywniej oceniać tematy, nad którymi się pastwię. W miarę prowadzenia bloga, mój styl pisania rozwijał się, zdobywając grono czytelników. W kwietniu 2012 r. zdecydowałem się przenieść bloga na platformę Blogger. Wcześniejsza jego postać dostępna jest do wglądu pod adresem: http://szczyptakultury.blog.onet.pl/, gdzie również zapraszam.

Ciastka

niedziela, 29 grudnia 2013

Smok śpiący na hollywoodzkich dolarach - "Hobbit: Pustkowie Smauga"

Druga część filmowej trylogii już za nami. Wydaje mi się, że w zupełności spełniła oczekiwania wszystkich, którzy udali się do kina aby zobaczyć jak Bilbo wraz z krasnoludami i czarodziejem kontynuują swą podróż. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie każdy będzie kontent z tym co zobaczył. Jedni pomarudzą bardziej, inni mniej, ale tak naprawdę - czy ktoś oczekiwał czegoś drastycznie różnego od tego co ujrzały jego oczy?
Przypomnijmy sobie mianowicie z czym mamy do czynienia w przypadku tych filmów. Cała trylogia "Władcy Pierścieni" to były trzy opasłe tomiska pełne bogatej i szczegółowej narracji. Adaptacja filmowa jak najbardziej wymagała epickiej historii, której każda część mogła trwać lekko trzy godziny. Niejednokrotnie trzeba było fabułę nieznacznie przyciąć w kilku miejscach. "Hobbit, czyli tam i z powrotem", które jest prequelem tolkienowskiej trylogii, to skromnych rozmiarów książka, której fabuła luźno może robić za szkielet tego co możemy zobaczyć na ekranie, gdzie nastąpiła sytuacja odwrotna niż w przypadku "Władcy Pierścieni" - tutaj trzeba rozciągnąć i wypełnić czymś te 9h (trzy części) zaplanowane na całą ekranizację.
Nie będę ukrywał, że jedynka, czyli "Hobbit: Niezwykła podróż" osobiście mnie trochę wymęczyła. Nader wyraźnie rzucały mi się w oczy momenty filmu, które przeciągane były na siłę. Rozłaziło się to: przesadnie podtrzymywana dramaturgia, niepotrzebnie przydługie dialogi, jak i zwyczajnie zbędne sceny. Niby taśmę trzeba zapełnić, ale...
"Hobbit: Pustkowie Smauga" to zupełnie inne dzieło. Dynamiczne, pełne akcji i licznych jej zwrotów (wręcz za dużo momentami). Film wyzbyty jest pruderii, która mogłaby oszukiwać widza, że nie mamy do czynienia z tym, czym ten film miał być: nabijającym kasę producentom przebojem, który karmi oczy schowane za okularami 3D, które mieszczą się nad ustami wypchanymi popcornem. Otrzymujemy rozrywkę po którą udajemy się na seans. I nie ma w tym zupełnie nic złego, wręcz przeciwnie - po to najczęściej udajemy się do kina.
Wybijający się urodą (wśród współbraci) "wyjątkowo wysoki jak na krasnoluda" (ale) krasnolud zaczyna flirtować z urodziwą elfką. Wiadomo jak może rozwinąć się wątek, prawda? Legolas ze swoimi mieczami i łukiem tańczy swą capoeirę ubijając jednego orka za drugim. Gdyby J.R.R. Tolkien zawarł opis takiej waleczności, to by przedstawić wszystkie ruchy walk Legolasa musiałby napisać osobny tom. Dodajmy do tego wątek czarnoksiężnika/Saurona i przesłynne oko. Dorzućmy niezliczone ilości typowo hollywódzkich one-linerów i otrzymujemy piękną wysokobudżetową produkcję, która jednak wciąż oparta jest na tworzywie (jakkolwiek szeroko go pojmować) z którego Tolkien skrupulatnie zbudował swoje Śródziemię. Cóż - jego spadkobiercy musieli klepnąć projekt Petera Jacksona.

Mi osobiście dwójka podobała się znacznie bardziej niż jedynka, dzięki tej szczerości dla tego czym jest sama w sobie. Otrzymaliśmy ładny wizualnie film, bogaty w akcję, który zadowoli zarówno miłośników fantasy, jak i typowych pożeraczy popcornu. Do tego uniwersalne morały (odnośnie odwagi, chciwości itp.), dzięki którym można też zabrać na seans dzieci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz