Prolog


Szczypta Kultury to blog, który założyłem w styczniu 2007 r. w związku z chęcią pisania i opisywania moich wrażeń i odczuć odnośnie wszelkich tworów szeroko pojętej kultury i sztuki. Od początku istnienia bloga podkreślam, że moje wpisy mają charakter dosyć subiektywny, acz dążę też by jak najobiektywniej oceniać tematy, nad którymi się pastwię. W miarę prowadzenia bloga, mój styl pisania rozwijał się, zdobywając grono czytelników. W kwietniu 2012 r. zdecydowałem się przenieść bloga na platformę Blogger. Wcześniejsza jego postać dostępna jest do wglądu pod adresem: http://szczyptakultury.blog.onet.pl/, gdzie również zapraszam.

Ciastka

wtorek, 15 maja 2012

10 lat po debiucie Cool Kids Of Death

źródło
Na początku tej wspomnieniowej notki pozwolę sobie na trochę prywaty kierowanej osobistym sentymentem. Był rok 2002, zaczynałem liceum. W tym czasie słuchaliśmy wraz z przyjaciółmi bardzo dużo różnej muzyki, otwieraliśmy się na brzmienia choć dominował w nas duch młodocianego buntu (jej, jak to trywialnie brzmi...) i w głównej mierze kierowaliśmy do odtwarzaczy płyty punkowe, a gwoli ścisłości - najczęściej były to kasety (to taki dawny nośnik muzyki, urodzeni w późniejszych `90 mogą nie wiedzieć). W tym właśnie czasie została wydana debiutancka płyta łódzkiej grupy Cool Kids Of Death. Ja cię kręcę, ale nam to wtedy siadło... Podłapaliśmy emocje, bunt i wkurw, którym ociekała ta produkcja mimo, iż dopiero w późniejszych latach zrozumieliśmy w pełni sens i treści zawarte w tekstach Wandachowicza i Ostrowskiego. Ale w tamtym okresie liczyła się energia a tejże na albumie były nieskończone ilości.
Teraz mija 10 lat od tego debiutu, ja też już nie mam 16-tu lat tylko "dwadzieścia kilka", czyli tyle ile goście z CKOD mieli wtedy. To brzmi górnolotnie ale ich płyta miała wtedy definiować tamtą generację, mówiono, że ją określiła. Jak to było? Co zostało z tego wszystkiego po tych dziesięciu latach?
Problem polega na tym, że niemal każde pokolenie ma podświadomą potrzebę ukonstytuowania się jako "generacja" i tychże powstawało wiele i będzie powstawać, nawet mimo tego, że coraz ciężej im znajdywać wspólne mianowniki. CKOD podpisywali się jako pierwsi na listach członkowskich "Generacji Nic", zgodnie z tytułem jednej ich piosenek oraz stosunkowo głośnym artykułem ich basisty i tekściarza, Kuby Wandachowicza. Młodzi, wykształceni, ambitni i utalentowani czuli, że bardzo małe są ich perspektywy a system mający dać im szansę na lepsze życie robi ich w chuja. Mimo, że minęło 10 lat to tak naprawdę generacja ta okazuje się bardzo żywotna gdyż sytuacja tego pokroju ludzi się nie zmieniła, bynajmniej. Wkurwienie i kontestacja z debiutu Cool Kids Of Death wciąż aktualne. Acz nie wiem czy jest to tak naprawdę powód do radości, ale to tak abstrahując na marginesie...
Co takiego porwało ludzi w debiucie CKOD? Przecież bunt zawsze się przewijał przez muzykę, w Polsce także. Jednakże wykonawcy ze sceny punkowej rzadko wybijali się z undergroundu. Na czym więc opiera się siła Łodzian? Ano na tym, że oni z punkiem mają bardzo mało wspólnego tak naprawdę. 
To jest wielki fenomen, że album nagrywany w mieszkaniu na 10-tym piętrze, domowymi metodami brzmiał tak niesłychanie świeżo. Biorąc pod uwagę, że chłopaki z zespołu wybitnymi muzykami nie byli. Bardzo dobrze i starannie zaprogramowana perkusja, wyraźne i wyeksponowane linie basowe i melodyjne gitary przemieszane z przesterowanymi - w tym wszystkim było jakoś więcej niźli w punk rocku. Biorąc pod uwagę wszystkie wyżej wymienione czynniki, do tej pory nie mogę pojąć jak im się udało nagrać tak fajną i rewelacyjnie brzmiącą płytę. Muzycznie debiutancki selftitled CKOD bił wtedy wszystko na łeb i na szyję.
Druga kwestia - teksty. Było coś urzekającego w piosenkach tego zespołu. Z jednej strony wykształceni i błyskotliwi faceci śpiewają w prosty sposób o swoich emocjach i przemyśleniach związanych ze wszystkim dookoła. Jednakże robili to z taką finezją, że ludzie przez lata cytowali ich teksty w rozmowach czy opisach na Gadu-Gadu. Możliwe, że byli w tychże tekstach pretensjonalni - tak jak im zarzucano - ale prezentowali się z tym świetnie.
Album podzielono na część "Hate" oraz "Love" gdzie ta druga była może trochę bardziej emocjonalna, ale utrzymywała ducha tej pierwszej a końcowe "Uważaj!" to jest jedna z najlepszych piosenek "miłosnych" jakie znam. 

Mało jest polskich płyt do których tak chętnie i często wracam jak do pierwszego albumu Cool Kids of Death właśnie. Jeśli kogoś ta płyta ominęła to polecam nadrobić zaległości. Można tego nie pokochać ale jest na tyle  interesujące, że nie przejdzie się obojętnie.
Szczerze polecam też bardzo ciekawy dokument o początkach działalności łódzkiej grupy:

część 1:

część 2:

część 3:

część 4:

część 5:

część 6:

niedziela, 13 maja 2012

"The Avengers" (2012)

źródło
No cóż, nowy film na podstawie komiksów Marvel jest po prostu zajebisty. Oczywiście można zastanawiać się nad wieloma aspektami tegoż próbując recenzować (oceniać) go według klasycznych kategorii ale tutaj chodzi o coś zupełnie innego.
Otrzymujemy film akcji pełen komiksowych bohaterów, znanych ze swoich "własnych" filmów. Zmuszeni są oni zjednoczyć się aby pokonać "złego" Lokiego (Thom Hiddleston), który to w przymierzu z kosmitami z innej galaktyki chce zniszczyć Ziemię w zemście na swoim bracie Thorze.
Grupę Avengers tworzą: Iron Man (Robert Downey Jr.), Bruce Banner zmieniający się w niezniszczalnego, zielonego Hulka (Mark Ruffalo), Kapitan America (Chris Evans), wspomniany Thor (Chris Hemsworth) plus dwoje najlepszych zabójców: Hawkeye (Jeremy Renner) i Czarna Wdowa (Scarlett Johanson). Dowodzi nimi przywódca agencji S.H.I.E.L.D, Nick Fury (Samuel L. Jackson). Już bohaterowie i odtwórcy ich ról mówią nam z jakiego kalibru filmem mamy do czynienia.
Otrzymujemy naprawdę najwyższych lotów kino akcji, takie na jakie możemy liczyć, jeśli w grę wchodzą komiksowi superbohaterowie. Mnóstwo scen walk, efektów specjalnych i odpowiednia dla tego pokroju filmu fabuła. Ale warto zwrócić uwagę na kilka kwestii.

Film możemy obejrzeć w kinach w 3D tak jak to obecnie stało się standardem zwłaszcza dla tego rodzaju produkcji. Niemniej nie przesadzono w wykorzystaniu tychże co jest ryzykiem we współczesnej kinematografii, kiedy to do granic podporządkowuje się kinowe dzieła aby nasycić widza trzecim wymiarem. Z ciekawości kilka razy zdjąłem okulary i stwierdziłem, że od biedy nawet bez nich można by obejrzeć "Avengers" choć wiadomo, że z pewnym dyskomfortem.

Inna kwestia: bardzo sprawnie zostali przedstawieni bohaterowie. W kinie poprzez dialogi i kolejność scen jesteśmy w stanie poznać genezę i podstawowe informacje na temat bohaterów z którymi przyjdzie nam przeżywać tę historię. Uważam, że w bardzo subtelny sposób zostało przeprowadzone takowe "zapoznanie" gdyż ludzie nie obeznani z historią komiksowych bohaterów mają możliwość wraz z rozwojem akcji uzbroić się w wiedzę pozwalającą im zrozumieć fabułę i jej zwroty.

Film upstrzony jest także momentami zabawnymi, nie przekraczającymi jednak poziomu żenady który jest ryzykiem kina akcji jeśli sobie na takowe pozwoli. Dialogi i sytuacje niejednokrotnie wzbudzają szczery śmiech. Cieszą też klasyczne gadki i bon moty rzucane przez bohaterów podczas walki. Bardzo mi się też podobało, że uniknięto momentów przesadnie patetycznych.

Na sam koniec dodam już tylko, w ramach podsumowania, że ta produkcja w swojej klasie i kategorii wagowej jest mistrzowska. Najwyższych lotów kino akcji i wzorowa ekranizacja komiksu. Nic, tylko żreć popcorn, pić colę i czerpać radość z historii, która pozwala nam się wyrwać daleko poza szarą codzienność. Polecam!

czwartek, 3 maja 2012

"Once" (2006)

Całkiem niedawno na kanale drugim TVP udało mi się załapać na film w popularnej serii "Kocham Kino". Tym filmem był "Once" właśnie. Widziałem w swoim życiu filmów całkiem sporo i myślę też, że dosyć zróżnicowanych gatunkowo. Ten jednak ujął mnie swoją formą, na swój sposób przewrotną i taką w najbardziej klasycznych ramach rozumianą "ładnością" jakkolwiek niefortunnie i nieprofesjonalnie to może brzmieć.
źródło
Jest sobie koleś (tak, to też istotne - nie poznajemy imienia bohatera), który grywa na ulicy na gitarze popołudniami i wieczorami a za dnia pomaga ojcu naprawiać odkurzacze w rodzinnym warsztacie. Ma złamane serce i wciąż myśli o byłej dziewczynie, która mieszka w Londynie. Spotyka on któregoś wieczora młodą, bardzo otwartą dziewczynę, która jest zainteresowana jego muzyką. Sama jest czeską emigrantką i mieszka wraz z matką i córeczką w biedniejszej dzielnicy Dublina.
Para zaprzyjaźnia się. To co ich łączy to muzyka. Dziewczyna motywuje go by zebrać zespół i nagrać demo. Razem dzielą się swoimi utworami. I tu dochodzimy do sedna, czyli tego czym ten film jest faktycznie.
Glen HansardMarkéta Irglová (odtwórcy głównych ról) faktycznie są muzykami i jest to główna część ich działalności artystycznej. Film, który otrzymujemy, owszem, opowiada o relacji dwojga ludzi w ciężkiej sytuacji uczuciowej, też społecznej. Nie da się ukryć - otrzymujemy tu historię pewnej zażyłości, w zasadzie nawet miłości, ale tak naprawdę film opowiada o muzyce. I to co mnie urzekło jest tym, iż upakowano tu możliwie jak najwięcej muzyki równocześnie nie czyniąc z niego tzw. musicalu za którymi raczej średnio przepadam. Bohaterowie słuchają wzajem swoich piosenek, nagrywają w studiu albo też są one tłem dla innych scen. Film mówi muzyką. Fabuła staje się tłem i ubarwiaczem, takim jakim przeważnie bywa muzyka właśnie. Piękna zamiana ról.
Co do ciekawostek - piosenka "Falling slowly" zdobyła Oscara a filmowa para zaczęła po filmie muzyczną współpracę tworząc duet The Swell Seasons.