Prolog


Szczypta Kultury to blog, który założyłem w styczniu 2007 r. w związku z chęcią pisania i opisywania moich wrażeń i odczuć odnośnie wszelkich tworów szeroko pojętej kultury i sztuki. Od początku istnienia bloga podkreślam, że moje wpisy mają charakter dosyć subiektywny, acz dążę też by jak najobiektywniej oceniać tematy, nad którymi się pastwię. W miarę prowadzenia bloga, mój styl pisania rozwijał się, zdobywając grono czytelników. W kwietniu 2012 r. zdecydowałem się przenieść bloga na platformę Blogger. Wcześniejsza jego postać dostępna jest do wglądu pod adresem: http://szczyptakultury.blog.onet.pl/, gdzie również zapraszam.

Ciastka

środa, 5 grudnia 2012

Usagi Yojimbo - seria komiksowa o długouchym samuraju

Stan Sakai, japoński rysownik urodzony w Kyoto, najlepiej jest znany i rozpoznawany w świecie komiksowym jako autor przygód królika samuraja imieniem Miyamoto Usagi (jap. usagi - królik) w serii komiksów "Usagi Yojimbo" (jap. yojimbo - przyboczny). Sakai jest nie tylko rysownikiem, ale też autorem historii zawartych w jego flagowej serii, którą tworzy nieustannie już od 1987 roku.
Jako miłośnik kultury Japonii czasów samurajów, nie mogłem nie natrafić i szczerze nie zapałać sympatią do losów królika Miyamoto nakreślonych w licznych tomach, które jako seria komiksowa pod wieloma względami zasługują na opisanie, ze zwróceniem uwagę na kilka szczegółów.
źródło
Uniwersum Usagiego jest bardzo bogate. Był on od małego szkolony na samuraja przez swojego mistrza Katsuichi, pustelnika biegłego w szermierce, lecz co ważniejsze - znającego i przestrzegającego zasad kodeksu Bushido (kodeks samurajów) - młody Usagi dowiedział się więc, że to nie miecz a honor są najważniejszą bronią prawdziwego wojownika.
Jako młody samuraj, bohater komiksu, zaczął służbę u pana Mifune, gdzie służył jako przyboczny aż do śmierci swojego pana, podczas przegranej wojny z panem Hikiji. Tracąc swojego pana, królik Miyamoto został roninem i zaczął tułaczkę po Japonii i większość przygód Usagiego jakie poznajemy dotyczą właśnie okresu kiedy został bezpańskim samurajem.
źródło
Tułaczka jaka przypadała roninom, którzy mieli to nieszczęście stracić swojego mocodawcę, nie była łatwym kawałkiem chleba. Chwytali się różnych fuch jako strażnicy, ochroniarze, łowcy nagród, pojedynkowali się za pieniądze lub zwyczajnie stawali się wyrzutkami wyjętymi spod prawa, wiedli nędzne życie oddając się pijaństwu i narzekaniu. Usagi także łatwego życia nie miał, ale nigdy nie zapomniał o zasadach wpojonych mu rzetelnie przez jego senseia. Sens wielu z nich dochodził do niego po latach wraz z doświadczeniem i życiowymi potyczkami.
Dobrym przyjacielem królika jest nosorożec Gennosuke (zwyczajowo: Gen), który to zarabia jako wzięty łowca nagród. Jest sprawnym szermierzem i nieraz spotyka on Usagiego. Gen chciałby być uważany za gruboskórnego materialistę, niemniej wielokrotnie okazuje się, że jest poczciwcem, czego - nie wiedzieć do końca czemu - się wstydzi. Do grona "znajomych" Miyamoto należy także złodziejka Kitsune, która za dnia występuje na ulicy jako artystka uliczna a wieczorami okrada możnych (nigdy biednych!) by sobie dorobić. Usagi wprawdzie tego nie pochwala zgodnie ze swoim kodeksem, ale też nie robi jej za to wyrzutów, temu też lisica Kitsune (jap. kitsune - lis) bardzo go lubi. Przyjaciół, których spotyka (częściej lub rzadziej) na swojej drodze szlachetny ronin ma zresztą znacznie więcej
źródło
Grono czarnych charakterów jest skądinąd równie pokaźne. Z reguły są to postacie epizodyczne, których bytność w komiksach z serii "Usagi Yojimbo" kończy się wraz z bezbłędnym cięciem wzorowego ucznia Mistrza Katsuichi. Usagi okrzepnął wraz z wiekiem i nie jest skory do walki samej w sobie, ale kiedy sytuacja go do tego zmusza, to rozprawia się z przeciwnikami prezentujący wyborny kunszt szermierczy.
Jednym z pojawiających się niejednokrotnie "złych" jest demon Jei, który ściga Usagiego zgodnie z tym, co według niego rozkazują mu bogowie. Jei to nie jedyna mroczna postać, która pojawia się na stronicach komiksów Stana Sakai. 
Generalnie rzecz biorąc - historie, które przytrafiają się roninowi podczas jego wędrówki są naprawdę barwne i wciągające. Ponadto "Usagi Yoijimbo" posiada naprawdę duże walory edukacyjne a autor z imponującą pieczołowitością opisuje Japonię XVII w.
źródło
Sakai będąc tak naprawdę Amerykaninem japońskiego pochodzenia, posiada olbrzymią wiedzę i wykazuje dużą znajomość swojego kraju ojczystego z czasów, które opisuje w swoich komiksach.
To dobry moment aby powiedzieć o kresce i samych rysunkach, które są bogate w szczegóły. Styl rysowania autora "Usagi Yojimbo" jest bardzo wyrazisty, kontury kształtów jasno określone. Pomijając antropomorfizm postaci występujących w komiksach, widzimy feudalną Japonię przedstawioną skrupulatnie w strojach bohaterów, architekturze czy też krajobrazach.
Ale wspomniana przeze mnie wartość edukacyjna nie ogranicza się jedynie do rysunków. Podczas swojej tułaczej podróży ronin poznaje ludzi różnych profesji, jak np. hodowcy wodorostów kaiso. Tego typu momenty Stan Sakai wykorzystuje aby za pomocą swoich obrazków opowiedzieć i przybliżyć nam trochę historii i kultury XVII-wiecznej Japonii. Dowiadujemy się też sporo na temat jedzenia jakim się wtedy raczono.
Najważniejsze są też informacje na temat samych samurajów (jak również i ninja - gościnnie pojawiają się kilkukrotnie Wojownicze Żółwie!). Tylko członkowie kasty mogli nosić dwa miecze. Krótszy, wakizashi, był symbolem honoru samuraja. Nie mógł on go zgubić, ani też nie mógł być mu on ukradziony. Ten właśnie miecz wykorzystywany był do popełniania seppuku - rytualnego samobójstwa. Tego typu informacji Sakai w swoich komiksach przekazuje dużo więcej.
Mimo, iż miałem do czynienia z Usagim jedynie w wersji polskiej i angielskiej, to wplecionych w dialogi zawsze jest wiele zwrotów japońskich (np. abayo - na razie!) lub japońskich odpowiedników nazw. Zaprawdę walor edukacyjny przygód samuraja Miyamoto jest olbrzymi.
źródło
Czy przygody królika Usagiego nadają się dla dzieci? Mimo, że śmierć jest leciutko eufemizowana rysunkiem (dymek z czaszką ofiary), to jednak głowy tu latają, miecze ciachają ciała a złoczyńcy faktycznie pokazują swoim postępowaniem najbardziej złowieszcze strony ludzkiej (?) natury. Jednak dojrzalszy czytelnik lepiej może przyswoić treści przygód królika.
Sam główny bohater mimo, iż nieraz popełnia błędy, to jednak ma w sobie dużo charyzmy i może być stawiany za wzór do naśladowania. Mimo, iż stracił swojego pana, któremu to wiernie ślubował służyć, nie zatraca się. Dla samuraja wierność i lojalność to wyznaczona kodeksem Bushido droga życia. Coś z samuraja ma w sobie taki Sancho Pansa, który nie opuszcza Don Kichota, widząc jego niepotrzebne zmagania z wyimaginowanymi przeszkodami.
Usagi, wyszkolony przez swojego Mistrza, pozostaje wierny zasadom Bushido, co pozwala mu na znajdywanie spokoju i chroni przed stoczeniem się, który to los spotyka wielu innych roninów jakich natrafia na swej drodze.
Świat nakreślony w komiksach Stana Sakai pozwala na niezwykle ciekawą podróż w oderwaniu od codziennych bolączek, szarugi za oknem. Feudalna Japonia zwiedzana w towarzystwie królika Usagiego, to miejsce do którego chce się wracać.

P.S. Autor "Usagi Yojimbo" był kilka lat temu gościem salonu Empik w Krakowie i posiadam autograficzny rysunek z dedykacją - taka prywata, gwoli ciekawostki.

czwartek, 29 listopada 2012

Niedodźwięki "Discovery Kaszebe"

Jakiś czas temu gadałem z kumplem i żaliłem się, że w obecnych czasach generalnie każdy może tworzyć muzykę. Cóż - tak jest, nie da się ukryć. Jak sobie wesoło ciupiesz na jakimś instrumencie, to obecnie technologia i sprzęt do rejestracji dźwięku jest naprawdę stosunkowo tani. Programy do robienia muzyki - tegoż jest od grzmota wszędzie - według gustu i wizji artystycznych. Żaliłem się jednak, dlaczego? No bo tak  - Wysyp muzyki zewsząd jest nieskromny. Technologia, no nie? Ale, ale... Dlaczego to piszę?
Otóż natknąłem się na album "Discovery Kaszebe" kolesia występującego pod pseudonimem Niedodźwięki (wspierany jest też przez innych muzyków, ale to jednak jednoosobowy projekt). No i naprawdę muzyka ta zrobiła na mnie niezmiernie pozytywne wrażenie. Widać, że ukrywający się pod tym pseudonimem Mateusz Boruszczak ma jasną wizję co do muzyki, jaką chce klecić, ale co więcej - ma talent i możliwość sprawnej realizacji swoich pomysłów. I to jest coś więcej niźli możliwości o których wspomniałem na początku.
źródło
"Discovery Kaszebe" jest już trzecią EP-ką Mateusza (nie ukrywam, nie ściemniam - ja usłyszałem go dopiero niedawno) i słychać na niej bardzo wyraźny i ukształtowany styl.
Trąbka wysunięta na czoło potęguje jazzowatość całego projektu. Muzyka Niedodźwięków posiada swoistą lekkość i bezpretensjonalność, cechuje się melodyjnością, acz możemy wychwycić sporo smaczków i pomysłów aranżacyjnych bardzo świeżych - muzyka jest gęsta, dźwięków jest sporo (ale nie za dużo) a przy pierwszym przesłuchaniu nie raz potrafi zaskoczyć. Ale tak... na spokojnie.
źródło
No ale co istotnym jest (jeśli nie najistotniejszym), to fakt, iż pomijając wyczucie i zmysł muzyczny, Poznaniak potrafi pisać naprawdę intrygujące, osobliwe i bardzo oryginalne teksty. Boruszczak ma styl bardzo lekki, nawet kiedy zdaje się chcieć powiedzieć rzeczy mniej wesołe. Język, którym operuje jest bogaty i sprawność formułowania myśli jasno pokazują, że mamy do czynienia z erudytą, niemniej jego styl jest pozbawiony jakiejkolwiek drażniącej pretensjonalności. Gość jest naturalny - ja osobiście bardzo to cenię.
Styl w jakim śpiewa Mateusz ma w sobie dużo z melodeklamacji, czasem nawiązuje do rapu. Jego barwa głosu w połączeniu z tekstami jest kojąca i z tymi swoimi nawijkami pozwala na odprężenie, acz na wcześniejszej EP-ce "Szybki strumień widoków zza szybki" wokalizy, w moim odczuciu, wychodziły mu lepiej.

No cokolwiek - warto się zapoznać z muzyką proponowaną przez Niedodźwięki. Kawał naprawdę sprawnie skomponowanej, wyprodukowanej muzyki upstrzonej naprawdę całkiem niezłymi tekstami. Sporo w tym świeżości i wyrazisty, własny styl - temu też szczerze mogę polecić ten albumik.


poniedziałek, 24 września 2012

Intensywność emocji w "Do utraty tchu" Godarda

Mam czasami tak, że po obejrzeniu jakiegoś filmu siedzę z ogłupiałym wyrazem twarzy, gapiąc się na końcowe napisy i myśląc sobie "o kurwa... co za film!" gdyż takowemu zdarzy się tak silne wrażenie na mnie wywrzeć. No i właśnie tak miałem ostatnio w ramach ambitnego planu nadrabiania zaległości z dobrego i ambitnego kina. No i padło na "Do utraty tchu" Jean-Luca Godarda. Wsiąkłem totalnie i wiedziałem, że co jak co, ale tego filmu raczej nie będę w stanie zapomnieć.
źródło
Jean-Luc Godard wtargnął do kinematografii europejskiej na fali francuskiej "nowej fali", że tak się wyrażę przekornie. Natomiast samo "Do utraty tchu" jest niewątpliwie transparentnym przykładem stylu jaki w tamtych czasach (1960) zaczął wypracowywać. Urywane dosyć gwałtownie ujęcia, kamera "z ręki", pełen naturalizm, brak dopieszczenia w jakikolwiek klasyczny sposób. Widać to chociażby w przypadku oświetlenia (tudzież częstokroć braku tegoż). Niemniej stworzył obraz pasjonujący i genialny właśnie w tejże prostocie i nie tylko. Ja natomiast chciałbym napisać o niezwykle ciekawej, choć skomplikowanej relacji dwojga głównych bohaterów, Michela i Patricii (w tych rolach Jean-Paul Belmondo i Jean Seberg).
On, drobny złodziejaszek, zbuntowany lekkoduch i lowelas. Podczas ucieczki skradzionym samochodem zabija w akcie desperacji policjanta, który chce go aresztować. Spanikowany ucieka do Paryża skąd chce jak najszybciej przedostać się do Rzymu wiedząc, że będzie ścigany. Ona jest Amerykanką i pracuje w paryskiej redakcji New York Herald Tribune. Przyjechała studiować na Sorbonie. Poznali się jakiś czas temu i mimo, że każde z nich prowadzi dosyć luźny tryb życia, ciągnie ich do siebie acz miotają się w tym oboje.
źródło
Michel to typ twardziela, macho, jednakże z sercem na tyle miękkim by móc zakochać się w niedawno poznanej dziewczynie. Jedna z najwymowniejszych scen to ta, w której mierzy się wzrokiem z plakatem na którym widnieje twarz Humphreya Bogarta. Fakt faktem - Belmondo we francuskiej kinematografii stał się właśnie tego pokroju postacią. Mówimy tu w każdym razie o ikonach na bazie których został wykreowany chociażby nasz polski Franciszek Maurer w "Psach". Tutaj bije źródło tego pokroju bohaterów.
Patricia jest młoda i uzależniona od rodziców, którzy przysyłają jej pieniądze z Ameryki aby mogła studiować w Paryżu. Jest też rozdarta emocjonalnie. Kocha go ale chciałaby nie. Bez wyraźnych powodów (wątek kryminalny jest dla relacji bohaterów bardziej tłem niż realną przeszkodą).
Żadne z nich nie jest w stanie stracić w pełni (ale czy na pewno?) głowy dla drugiego: on jest zbyt twardy, ona zbyt bardzo się miota i nie może się zdecydować próbując wyczuć swoje własne emocje.
Michel usilnie próbuje odzyskać pieniądze od dłużników, choć zaczyna go szukać policja. Mimo, że miał (i mógłby mieć) wiele kobiet, nie chce wyjechać z Francji bez niej. 
Oboje bardzo skutecznie komplikują sobie łączące ich uczucie mimo, że potrafią zachować względem niego dużo dystansu. Dwie chaotyczne jednostki, które znajdują obok siebie wzajem trochę spokoju - nie na tyle jednak by go po prostu przyjąć. Świetnie skonstruowani bohaterowie romantyczni. Kwintesencja tego co może zaoferować kino mówiące intensywnie o emocjach.
źródło
Co jest w tym jednak ciekawe? Film ten był dużą niewiadomą dla samego reżysera, który pozwolił sobie na dużą dozę improwizacji - scenariusz zmieniał się kilkukrotnie, podobnie jak wizja samego filmu. Podobna sytuacja ma się co do głównych bohaterów, którzy także pozwolili sobie na pewną dozę freestyle`u (to pokazuje też ogromną klasę Seberg i Belmondo). W tym świetle naprawdę jawi mi się dzieło Godarda jako totalny majstersztyk. A losy bohaterów-kochanków jak to w filmie - nie mogły być proste.

niedziela, 9 września 2012

Misery Bear, czyli antropomorfizm wcielony w plusz

źródło
Misery Bear jest postacią wykreowaną, dosyć pieczołowicie, przez studio Roughcut TV na potrzeby angielskiej telewizji BBC. Otrzymujemy pluszowego misia z czarnym krawatem, który ma ten ból, że żywot jego mieści w sobie wszelkie klęski jakie tylko mogą się przytrafić człowiekowi (?) - zresztą sama genealogia jego imienia wiele tłumaczy z jakim nieszczęśnikiem mamy do czynienia (odpowiednio szybko przeczytane "Misery Bear" brzmi niemal jak "miserable"). Na oficjalnej stronie nieszczęsnego misia czytamy zresztą o nim:

"Misery Bear is the saddest, loneliest, most suicidal teddy bear in the whole world. A borderline alcoholic with anger management issues, the furry little critter is the star of a series of BBC short films" (źródło)

Ale dlaczego zechciałem napisać o czymś takim jak ten krótkometrażowy serial? Ano jest kilka kwestii, które mnie ku temu skłoniły, kiedy zacząłem się zastanawiać dlaczego lubię oglądać te serialiki.
Ze szczególnym entuzjazmem spotyka się we współczesnej (pop)kulturze zjawisko antropomorfizmu, kiedy nasze ludzkie radości, bolączki i cały znój staje się udziałem nie-człowieka. I ta zajawka ma rodowód dłuższy niż jelita wieloryba (mniemam, że są długie, ale nie wiem). Ale skupmy się na naszym konkretnym bohaterze.
źródło
Pluszowy miś rodzi bardzo wyraziste konotacje chyba u każdego odbiorcy. Kojarzy się ze światem dzieciństwa, beztroski i arkadią, która jeszcze jest niezbrukana codziennością dorosłego człowieka, który zdążył się przekonać, że nie zawsze wszystko jest miłe i ładne. To, że czasami życie potrafi kopnąć w dupę i że bywa też niefajnie, jest nieznanym doświadczeniem dla dziecka, które tuli ulubionego pluszaka do snu.
Internetowa kultura memów, na przykład, szczególnie uwielbia burzyć pomniki, w tym ikony dziecięcych czasów. I pozornie sfrustrowany, nieszczęsny i częstokroć pijany Misery Bear idealnie by się wpasowywał w taki stereotyp i tego pokroju tendencję, ale nie jest tak jednak w gruncie rzeczy.
Teoretycznie poznajemy notorycznego pechowca. Miś idzie do pracy, gdzie zostaje objuczony stertami papierów, znużony szuka rozrywek na tyle skutecznie, że zostaje zwolniony a w drodze do pośredniaka woli jednak zahaczyć o pub (*1). Kiedy próbuje spędzić dzień wolny w spokoju, to kończy się to frustracją, poczuciem beznadziei i pijaństwem (*2). Innym razem samotnie przeżywa walentynki, skończyło mu się whisky i w drodze do monopolu po zapasy by po drodze się zakochać i po chwili mieć złamane serce (*3). W momencie gdy wspaniale kwitnie mu świeżo rozpoczęta znajomość z Kate Moss (debiut Misia w BBC), okazuje się, że jest niebezpieczną fanatyczką, która całą sypialnie ma wytapetowaną jego zdjęciami. To się w pluszu nie mieści, nasz bohater ma naprawdę przesrane na każdym kroku...
źródło
Każdy człowiek, jakkolwiek by nie miał poukładane wszystko w życiu, czasem po prostu ma gorszy dzień. Tyle płaszczyzn życia, jego aspektów, że nie da się uniknąć sytuacji, że czasem coś nie śmiga w tej czy tamtej - nieuchronność losu. Wiadomo - beztroskie dzieciństwo się kiedyś kończy. I w tym momencie widzisz pluszowego misia (towarzysza czasów przedszkolnych, wczesnoszkolnych), który solidaryzuje się z Tobą i także boryka z problemami jakie dotykają i Ciebie raz po raz. Myślę, że w takiej sytuacji nastrój może ulec znaczącej poprawie.
Może za bardzo rozkminiam fenomen Misery Bear`a ale dostrzegłem w tej postaci wykreowanej przez Roughcut TV swoisty pomost łączący dziecięcy świat a dorosłość, gdzie postać pluszowego misia jest idealnym łącznikiem tychże. Będąc symbolem małoletniości a jednocześnie zmagając się z kolejami dorosłego życia (i to jak nieudolnie...) Misery Bear uczy nas dystansu do samych siebie i tego co się nam może raz po raz przytrafiać na co dzień. Nie byłoby tak jednak gdyby bohaterem tego serialu był człowiek o podobnych perypetiach...

*1: Misery Bear goes to work
*2: Day-off
*3: Valentine`s Day

Linkografia:

poniedziałek, 30 lipca 2012

"Mroczny Rycerz Powstaje", czyli kim jest dziś Batman?

źródło
Christopher Nolan zakończył swoją przygodę z Batmanem, zwieńczając trylogię długo oczekiwanym "The Dark Knight Rises", ponad dwu i pół godzinnym rozliczeniem się wielbionego na całym świecie super-bohatera z samym sobą. No nie tylko, ale fakt faktem - Mroczny Rycerz musiał się trochę zastanowić nad sobą w filmie, a w tym czasie zamaskowany rzezimieszek robi sążnistą rozpierduchę w Gotham, w imię walki o równość na świecie i karę za szaleństwo kapitalizmu.
Mam wrażenie, że drugi film Nolana poświęcony Batmanowi - "The Dark Knight" - był w gruncie rzeczy swoistym antraktem pomiędzy tym, co pokazał w pierwszej i właśnie trzeciej części, która w ogromnej mierze odnosi się do jedynki, odwołując się do Ligi Cieni, która chce walczyć z niesprawiedliwością na świecie i przywrócić światu równowagę, która została zachwiana poprzez niekontrolowany rozwój cywilizacji, konsumpcjonizm i wyrzeczenie się wolności. Tą właśnie - jego zdaniem - chce przywrócić mieszkańcom miasta Bane, pieczołowicie i ciekawie skonstruowana postać. Inteligencja, charyzma, potworna siła i słabość w postaci maski, którą musi nosić aby móc oddychać. I to nie jest jedyna słabość tego szwarc-charakteru.
źródło
Mroczny Rycerz najpierw musi upaść, aby móc się podnosić. Bruce Wayne jest fizycznym i psychicznym wrakiem, kiedy zaczynamy oglądać trzecią część nolanowej trylogii. Minęło 8 lat od śmierci Harvey Denta, zniknięcia Batmana i nieustannych rozterek komisarza Gordona, który widzi budowany pomnik zbrodniarza. Niemal wszyscy obecni w filmie bohaterowie namaszczeni są traumą, którą muszę przeżyć aby móc ruszyć dalej z miejsca. W ramach zapotrzebowania na psychoterapeutę, pojawia się Bane.

Film jest w kinach od kilku dni, niemniej nie chcę spoilerować tym, którzy jeszcze nie widzieli, a bardzo chcą zobaczyć więc zostawię już wszelkie dywagacje na temat fabuły tegoż.
Gra aktorska? Co najmniej (tylu naliczyłem) czworo aktorów z "Incepcji": Tom Hardy (Bane), Joseph Gordon-Levitt (detektyw Blake), Marion Cotillard (Miranda Tate) i (tym razem raczej gościnnie) Cillian Murphy jako Crane - reżyser lubi sprawdzonych ludzi. Możliwe, że kogoś pominąłem i incepcyjnych jest w filmie więcej... Polubiłem Christiana Bale`a w głównej roli choć po pierwszej inkarnacji tego aktora jako zamaskowany mściciel, miałem bardzo mieszane uczucia. Teraz jednak stwierdzam, że nadał tej postaci duszę i charakter. Anne Hathaway jako Kobieta-Kot jest cwana, przesadnie pewna siebie i irytująca - innymi słowy: dobra kreacja aktorska. Alfred, którego stworzył Michael Caine to majstersztyk - nie sposób o tym nie wspomnieć. Gary Oldman, Morgan Freeman - tu też wiadomo, czego możemy się spodziewać. Reżyseria, muzyka (Hans Zimmer!) także nie zostawia wiele do życzenia. Poniżej pewnego poziomu taki twórca jak Nolan nie schodzi.
źródło
UWAGA! PATOS.
Otrzymujemy na tacy to czego mogliśmy się spodziewać: rewelacyjne, efektowne kino akcji z superbohaterem, który jest jednak takim samym człowiekiem jak i my, ze swoimi rozterkami i słabością.  Batman, którego przedstawia nam Christopher Nolan to podrasowany symbol pop-kultury, za pomocą którego dowiadujemy się, że wszystko co nas blokuje to my sami. Bohaterem Mroczny Rycerz staje się na nowo kiedy uświadamia sobie, że jego największym wrogiem stał się on sam. I ten nowy Batman uczy nas, że każdy z nas może być swoistym (no nie dosłownie, wiadomo) superbohaterem, jeśli będzie miał siłę przekroczyć własne ograniczenia celem walki o wyższe wartości. I to niby taki truizm, ale mało kto, jak mniemam, zdaje sobie rzeczywiście z tego sprawę. Wybaczcie ten patetyczny ton i pełen przesadnej egzaltacji "morał" i idźcie do kina bo film jest w pytę i rozrywki co nie miara, no.

wtorek, 26 czerwca 2012

"Kick-Ass 2" - druga seria popularnego komiksu o samozwańczych superbohaterach

Mam wrażenie, że przez ostatnie lata superbohaterowie przeżywają wielki come-back do popkultury czego przejawem jest chociażby każdy "Batman" Christophera Nolana lub ogromny sukces niedawnej superprodukcji "The Avengers" (o której, skądinąd, jakiś czas temu pisałem).
Ogromną popularność zdobył także film "Kick-Ass" sprzed dwóch lat, który opowiadał o młodym chłopaku, któremu marzy się zostanie superbohaterem i splot wielu różnych okoliczności pozwala mu to marzenie zrealizować. Film pod pewnymi względami przypominał "Unbreakable", (gdzie występował Bruce Willis) ponieważ w gruncie rzeczy nie o bohaterach traktował stricte, a o ich etosie - opisywał pragnienia ludzi, którzy pod wpływem komiksów chcieli stać się niczym samotni mściciele, którzy pod osłoną nocy wymierzają sprawiedliwość.
No właśnie - komiksy. "Kick-Ass" także bazował na komiksie i mimo, że znacznie zmieniono scenariusz, to można uważać go za ekranizację. Jest już dostępna (w Stanach, nie w Polsce...) druga seria komiksów o samozwańczym bohaterze i jemu podobnych. Miałem okazje przeczytać te komiksy więc chciałbym napisać o nich kilka słów.
źródło
Z komiksami jest specyficzna sprawa - zdarza się, że częstokroć są one dużo mocniejsze, brutalniejsze, bardziej brudne niźli ich późniejsze ekranizacje. Film "Kick-Ass" zdobył całkiem sporą popularność jednakże nie sądzę by wiele osób miało sposobność czytać komiks. Jak już wspomniałem - nie wszystko tam było adekwatne względem właśnie komiksowego pierwowzoru. Wersja rysowana ilością przemocy, wulgarności słownictwa oraz aurą biła na głowę i tak całkiem śmiały (jak na hollywoodzkie produkcje) film. 
Mark Millar oraz John Romita Jr. uraczyli nas kontynuacją tej rysunkowej historii.

Owszem, możemy się spodziewać pewnych rzeczy po zaznajomieniu się z "jedynką": Red Mist planuje zemstę i iście łotrowski plan względem mieszkańców miasta. Mindy źle się czuje jako zwyczajna uczennica zwyczajnej szkoły, wiodąc zwyczajne życie i tęskni za strojem Hit-Girl, natomiast Dave aka Kick-Ass poznaje sprzymierzeńców w krucjacie przeciwko złu, jak to sam sobie wyobraża.
Autorzy nie zaskoczyli nas początkiem kontynuacji (czego można się było spodziewać) lecz to co dzieje się później jest już ciężkie do przewidzenia - zwroty akcji i gwałtowność tychże potrafią zaskoczyć. 
źródło
Otrzymujemy historię o wojnie pomiędzy samozwańczymi superbohaterami a (również) samozwańczymi super-złoczyńcami. Wojnę brutalną, obfitującą w nader sążniste sceny przemocy oraz tak pomysłowy jak i wulgarny język. Niemniej historia wciąga i nie pozwala się oderwać choć nie wierzę by planowany sequel filmowy bazował bezpośrednio na scenariuszu drugiej serii komiksu gdyż to co widzimy na rysowanych klatkach jest, po prostu, za mocne na taki film.
Pochwaliłem już fabułę, która mimo, iż obfituje w nader mocny język i sceny, jest ciekawa i hipnotyzuje nie pozwalając się oderwać. Komiks, jak to komiks, ma dwie strony medalu - tak więc skupmy się na drugiej: rysunki. I tu warto powiedzieć, że John Romita Jr. dał z siebie wszystko: obrazki w "Kick-Ass 2" mają oryginalny klimat i w moim odczuciu wyglądają nawet lepiej niż w części pierwszej. Oczywiście różne są gusta co do rysowników, ale wyraźna kreska, kolorystyka Romity Jr. ma swoich fanów, gdyż jest on autorem komiksów (też o tematyce superbohaterów), gdzie bohaterami byli m.in.: Iron Man, Spiderman czy mutanci z X-Men.
Na koniec powiem, że całościowo "dwójka" mnie nie zawiodła aczkolwiek sugestywność (że tak to określę) tego komiksu zostawia lekki niesmak. Niemniej bardzo jestem ciekawy kontynuacji gdyż (nie chcę spoilować) historia kończy się bardzo ciekawym momencie jasno sugerującym nieuchronność kolejnej serii. Warto czekać, moim zdaniem - to jest w sumie naprawdę kawał niezłej rysunkowej historii.

wtorek, 15 maja 2012

10 lat po debiucie Cool Kids Of Death

źródło
Na początku tej wspomnieniowej notki pozwolę sobie na trochę prywaty kierowanej osobistym sentymentem. Był rok 2002, zaczynałem liceum. W tym czasie słuchaliśmy wraz z przyjaciółmi bardzo dużo różnej muzyki, otwieraliśmy się na brzmienia choć dominował w nas duch młodocianego buntu (jej, jak to trywialnie brzmi...) i w głównej mierze kierowaliśmy do odtwarzaczy płyty punkowe, a gwoli ścisłości - najczęściej były to kasety (to taki dawny nośnik muzyki, urodzeni w późniejszych `90 mogą nie wiedzieć). W tym właśnie czasie została wydana debiutancka płyta łódzkiej grupy Cool Kids Of Death. Ja cię kręcę, ale nam to wtedy siadło... Podłapaliśmy emocje, bunt i wkurw, którym ociekała ta produkcja mimo, iż dopiero w późniejszych latach zrozumieliśmy w pełni sens i treści zawarte w tekstach Wandachowicza i Ostrowskiego. Ale w tamtym okresie liczyła się energia a tejże na albumie były nieskończone ilości.
Teraz mija 10 lat od tego debiutu, ja też już nie mam 16-tu lat tylko "dwadzieścia kilka", czyli tyle ile goście z CKOD mieli wtedy. To brzmi górnolotnie ale ich płyta miała wtedy definiować tamtą generację, mówiono, że ją określiła. Jak to było? Co zostało z tego wszystkiego po tych dziesięciu latach?
Problem polega na tym, że niemal każde pokolenie ma podświadomą potrzebę ukonstytuowania się jako "generacja" i tychże powstawało wiele i będzie powstawać, nawet mimo tego, że coraz ciężej im znajdywać wspólne mianowniki. CKOD podpisywali się jako pierwsi na listach członkowskich "Generacji Nic", zgodnie z tytułem jednej ich piosenek oraz stosunkowo głośnym artykułem ich basisty i tekściarza, Kuby Wandachowicza. Młodzi, wykształceni, ambitni i utalentowani czuli, że bardzo małe są ich perspektywy a system mający dać im szansę na lepsze życie robi ich w chuja. Mimo, że minęło 10 lat to tak naprawdę generacja ta okazuje się bardzo żywotna gdyż sytuacja tego pokroju ludzi się nie zmieniła, bynajmniej. Wkurwienie i kontestacja z debiutu Cool Kids Of Death wciąż aktualne. Acz nie wiem czy jest to tak naprawdę powód do radości, ale to tak abstrahując na marginesie...
Co takiego porwało ludzi w debiucie CKOD? Przecież bunt zawsze się przewijał przez muzykę, w Polsce także. Jednakże wykonawcy ze sceny punkowej rzadko wybijali się z undergroundu. Na czym więc opiera się siła Łodzian? Ano na tym, że oni z punkiem mają bardzo mało wspólnego tak naprawdę. 
To jest wielki fenomen, że album nagrywany w mieszkaniu na 10-tym piętrze, domowymi metodami brzmiał tak niesłychanie świeżo. Biorąc pod uwagę, że chłopaki z zespołu wybitnymi muzykami nie byli. Bardzo dobrze i starannie zaprogramowana perkusja, wyraźne i wyeksponowane linie basowe i melodyjne gitary przemieszane z przesterowanymi - w tym wszystkim było jakoś więcej niźli w punk rocku. Biorąc pod uwagę wszystkie wyżej wymienione czynniki, do tej pory nie mogę pojąć jak im się udało nagrać tak fajną i rewelacyjnie brzmiącą płytę. Muzycznie debiutancki selftitled CKOD bił wtedy wszystko na łeb i na szyję.
Druga kwestia - teksty. Było coś urzekającego w piosenkach tego zespołu. Z jednej strony wykształceni i błyskotliwi faceci śpiewają w prosty sposób o swoich emocjach i przemyśleniach związanych ze wszystkim dookoła. Jednakże robili to z taką finezją, że ludzie przez lata cytowali ich teksty w rozmowach czy opisach na Gadu-Gadu. Możliwe, że byli w tychże tekstach pretensjonalni - tak jak im zarzucano - ale prezentowali się z tym świetnie.
Album podzielono na część "Hate" oraz "Love" gdzie ta druga była może trochę bardziej emocjonalna, ale utrzymywała ducha tej pierwszej a końcowe "Uważaj!" to jest jedna z najlepszych piosenek "miłosnych" jakie znam. 

Mało jest polskich płyt do których tak chętnie i często wracam jak do pierwszego albumu Cool Kids of Death właśnie. Jeśli kogoś ta płyta ominęła to polecam nadrobić zaległości. Można tego nie pokochać ale jest na tyle  interesujące, że nie przejdzie się obojętnie.
Szczerze polecam też bardzo ciekawy dokument o początkach działalności łódzkiej grupy:

część 1:

część 2:

część 3:

część 4:

część 5:

część 6:

niedziela, 13 maja 2012

"The Avengers" (2012)

źródło
No cóż, nowy film na podstawie komiksów Marvel jest po prostu zajebisty. Oczywiście można zastanawiać się nad wieloma aspektami tegoż próbując recenzować (oceniać) go według klasycznych kategorii ale tutaj chodzi o coś zupełnie innego.
Otrzymujemy film akcji pełen komiksowych bohaterów, znanych ze swoich "własnych" filmów. Zmuszeni są oni zjednoczyć się aby pokonać "złego" Lokiego (Thom Hiddleston), który to w przymierzu z kosmitami z innej galaktyki chce zniszczyć Ziemię w zemście na swoim bracie Thorze.
Grupę Avengers tworzą: Iron Man (Robert Downey Jr.), Bruce Banner zmieniający się w niezniszczalnego, zielonego Hulka (Mark Ruffalo), Kapitan America (Chris Evans), wspomniany Thor (Chris Hemsworth) plus dwoje najlepszych zabójców: Hawkeye (Jeremy Renner) i Czarna Wdowa (Scarlett Johanson). Dowodzi nimi przywódca agencji S.H.I.E.L.D, Nick Fury (Samuel L. Jackson). Już bohaterowie i odtwórcy ich ról mówią nam z jakiego kalibru filmem mamy do czynienia.
Otrzymujemy naprawdę najwyższych lotów kino akcji, takie na jakie możemy liczyć, jeśli w grę wchodzą komiksowi superbohaterowie. Mnóstwo scen walk, efektów specjalnych i odpowiednia dla tego pokroju filmu fabuła. Ale warto zwrócić uwagę na kilka kwestii.

Film możemy obejrzeć w kinach w 3D tak jak to obecnie stało się standardem zwłaszcza dla tego rodzaju produkcji. Niemniej nie przesadzono w wykorzystaniu tychże co jest ryzykiem we współczesnej kinematografii, kiedy to do granic podporządkowuje się kinowe dzieła aby nasycić widza trzecim wymiarem. Z ciekawości kilka razy zdjąłem okulary i stwierdziłem, że od biedy nawet bez nich można by obejrzeć "Avengers" choć wiadomo, że z pewnym dyskomfortem.

Inna kwestia: bardzo sprawnie zostali przedstawieni bohaterowie. W kinie poprzez dialogi i kolejność scen jesteśmy w stanie poznać genezę i podstawowe informacje na temat bohaterów z którymi przyjdzie nam przeżywać tę historię. Uważam, że w bardzo subtelny sposób zostało przeprowadzone takowe "zapoznanie" gdyż ludzie nie obeznani z historią komiksowych bohaterów mają możliwość wraz z rozwojem akcji uzbroić się w wiedzę pozwalającą im zrozumieć fabułę i jej zwroty.

Film upstrzony jest także momentami zabawnymi, nie przekraczającymi jednak poziomu żenady który jest ryzykiem kina akcji jeśli sobie na takowe pozwoli. Dialogi i sytuacje niejednokrotnie wzbudzają szczery śmiech. Cieszą też klasyczne gadki i bon moty rzucane przez bohaterów podczas walki. Bardzo mi się też podobało, że uniknięto momentów przesadnie patetycznych.

Na sam koniec dodam już tylko, w ramach podsumowania, że ta produkcja w swojej klasie i kategorii wagowej jest mistrzowska. Najwyższych lotów kino akcji i wzorowa ekranizacja komiksu. Nic, tylko żreć popcorn, pić colę i czerpać radość z historii, która pozwala nam się wyrwać daleko poza szarą codzienność. Polecam!

czwartek, 3 maja 2012

"Once" (2006)

Całkiem niedawno na kanale drugim TVP udało mi się załapać na film w popularnej serii "Kocham Kino". Tym filmem był "Once" właśnie. Widziałem w swoim życiu filmów całkiem sporo i myślę też, że dosyć zróżnicowanych gatunkowo. Ten jednak ujął mnie swoją formą, na swój sposób przewrotną i taką w najbardziej klasycznych ramach rozumianą "ładnością" jakkolwiek niefortunnie i nieprofesjonalnie to może brzmieć.
źródło
Jest sobie koleś (tak, to też istotne - nie poznajemy imienia bohatera), który grywa na ulicy na gitarze popołudniami i wieczorami a za dnia pomaga ojcu naprawiać odkurzacze w rodzinnym warsztacie. Ma złamane serce i wciąż myśli o byłej dziewczynie, która mieszka w Londynie. Spotyka on któregoś wieczora młodą, bardzo otwartą dziewczynę, która jest zainteresowana jego muzyką. Sama jest czeską emigrantką i mieszka wraz z matką i córeczką w biedniejszej dzielnicy Dublina.
Para zaprzyjaźnia się. To co ich łączy to muzyka. Dziewczyna motywuje go by zebrać zespół i nagrać demo. Razem dzielą się swoimi utworami. I tu dochodzimy do sedna, czyli tego czym ten film jest faktycznie.
Glen HansardMarkéta Irglová (odtwórcy głównych ról) faktycznie są muzykami i jest to główna część ich działalności artystycznej. Film, który otrzymujemy, owszem, opowiada o relacji dwojga ludzi w ciężkiej sytuacji uczuciowej, też społecznej. Nie da się ukryć - otrzymujemy tu historię pewnej zażyłości, w zasadzie nawet miłości, ale tak naprawdę film opowiada o muzyce. I to co mnie urzekło jest tym, iż upakowano tu możliwie jak najwięcej muzyki równocześnie nie czyniąc z niego tzw. musicalu za którymi raczej średnio przepadam. Bohaterowie słuchają wzajem swoich piosenek, nagrywają w studiu albo też są one tłem dla innych scen. Film mówi muzyką. Fabuła staje się tłem i ubarwiaczem, takim jakim przeważnie bywa muzyka właśnie. Piękna zamiana ról.
Co do ciekawostek - piosenka "Falling slowly" zdobyła Oscara a filmowa para zaczęła po filmie muzyczną współpracę tworząc duet The Swell Seasons.

środa, 25 kwietnia 2012

Wystawa: Marek Chlanda - Tranzyt

"Wystawa Tranzyt Marka Chlandy obejmuje ponad sto prac – serię obrazów (powstałych w latach 2009–2010), dwa starsze reliefy z lat 70. i 80. oraz rzeźbę. Wystawa stanowi opowieść o przemijaniu i trwaniu, o przeszłości i teraźniejszości, o byciu wewnątrz i na zewnątrz – jednocześnie. Obrazy, mroczne wizje układają się w cykl pozbawiony jednolitej narracji, przywołując uczucie niepokoju i zagubienia. Sceny figuralne przeplatają się z abstrakcyjnymi, realizm z nierzeczywistymi obrazami na pograniczu snu."
materiały promocyjne Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie

Cała ekspozycja składa się z czterech sekwencji, swoistych cykli z których każdy w mniejszym lub większym stopniu nawiązuje do drugiego i korespondują ze sobą chociażby symboliką jaką zawierają. Jednym z motywów, który się powtarza jest wariacja na temat karykaturalnego portretu Ralpha Emersona, którego przedstawiono w kapeluszu jako wielkie oko na dwóch nogach (poniżej). Autorem tegoż był Christopher Cranch.
źródło
Emerson był transcendentalistą, liderem XIX-wiecznego ruchu, który głosił dobro wynikające z współistnienia człowieka i natury.
Karykatura autorstwa Crancha pokazuje zależność pomiędzy "widzieć" a "wiedzieć" ponieważ umysł staje się okiem. No ale był to tylko wtręt, gdyż ekspozycja Chlandy zawiera dużo więcej treści niźli wariacje na temat osobliwego portretu Ralpha Emersona (skądinąd motyw ten (oko-głowa) zaadoptowała też np. awangardowa grupa The Residents).

I sekwencja (i pozostałe zresztą też) z których składa się cała wystawa "Tranzyt" ma prezentować wspomnienia artysty. Łączone są one (poszczególne obrazy) dzięki swego rodzaju antraktom w postaci obrazów, których główna składowa kompozycyjna to ciągi koralików, które w zamierzeniu miały "symbolizować myśli lub automatyzm modlitwy".
Chaos, który możemy odczuć w odniesieniu do spójności całej serii jest w moim odczuciu próbą zobrazowania funkcjonowania naszej pamięci, która czasami zaciera nam wspomnienia i zniekształca, rozmywa ich treść.

Niesforne koraliki także żyją swoim życiem gdyż niejednokrotnie wymykają i nachodzą, próbują niejako przejmować przestrzeń sąsiadujących dzieł. Podobnie też same obrazy zdają się "wymieniać treść". Zastępują się wzajemnie, nachodzą na siebie - w obrębie jednego płótna. Tak jakby malarz zamalowywał jeden obraz drugim. Bardzo plastyczne przedstawienie pamięci i relacji pomiędzy wspomnieniami - tak ja to odebrałem w luźnej refleksji.
źródło
W II-giej sekwencji Marek Chlanda odwołuje się do swojego performance`u pt. "Koncert", którą to akcję pierwszy raz zaprezentował w 1979 r. Cała istota wydarzenia polegała na tym, że całe pomieszczenie jak i zarówno instrument i artysta pokryci byli białym papierem. Miało to symbolizować "przestrzeń powstającej kompozycji dźwięku i obrazu". Kiedy się poruszał to grał i rysował jednocześnie.
Tu również pojawiają się wszędobylskie koraliki - zastępują lub dopełniają wizerunek artysty. Tłumaczone jest to niejasnością wspomnień tamtego wydarzenia. Sama symbolika takiego symbolu jest zresztą dosyć czytelna. Podobnie jest z występującym na obrazach pozbawieniem artysty głowy. Ma to być wyzucie z tożsamości, która zostaje zanegowana - jak możemy wyczytać w opisie tej sekwencji. Ok, jest to zrozumiałem zważając iż ten performance miał przedstawiać przestrzeń powstawania muzyki i rysunku. W tej sekwencji występuje też obraz przedstawiający kopulującą parę, który zdaje się nie pasować do tej serii. W swoim brudnopisie odnotowałem "Ruchanko, intensywne zielone barwy - po co to tu?". Może to wspomnienie, które autor kojarzy jakoś z tamtym wydarzeniem? Nie wiem.
Marek Chlanda, Tranzyt (fragment), 2009-2010
źródło
Sekwencja III ma jeden szczególny i powtarzający się element - zdjęcie tomograficzne ludzkiego mózgu włączone w kompozycje wszystkich rysunków (węgiel na papierze). Klamrą całej serii są rysunki hali Die Fabrik w Eindhoven - Chlanda wraz z Markiem Chołoniewskim realizowali tam instalację dźwiękową. Dzielnikiem, który tworzy z niej (sekwencji, nie hali) dwie części jest element zwany Bolsoyą.
Pierwsza część to rysunki elementów, które były wykorzystane do wspomnianej instalacji, natomiast druga to kadry z filmów oraz zdjęcia prasowe (rysunki tychże).
To co się powtarza to wspomniane zdjęcie mózgu. W zamyśle ma nadawać nowe znaczenie i pełni funkcję narracyjną - jak instruuje opis. Jego obecność wydaje się przypadkowa. Czasem przesłoni sobą głowę, czasem przedmiot. W jednym rysunku zdaje się robić za stół. Nie ma jasnych wytycznych w jakich ma występować. Natomiast rzuca się w oczy ponieważ ma inaczej podkreślony kontur lub różni się jasnością. Mam wrażenie, że jest bardzo nieadekwatny dla przedstawionych kompozycji.

Sekwencja nr IV jest finałem całej pracy (wystawy). Do niej zalicza się także rzeźba przedstawiająca wspomnianą na początku karykaturę Ralpha Emersona. Ma to się odnosić do relacji widzieć-wiedzieć, gdyż  poprzez obserwacje poznajemy wspomnienia artysty, acz nie do końca ponieważ w sekwencji IV występują obrazy jednolite, monochromatyczne pod którymi namalowane były inne obrazy. Nie mamy możliwości ich ujrzenia. No i powraca tu znany sekwencji trzeciej mózg (a raczej jego zdjęcie), który znów zaznacza swą obecność. Sekwencja IV w każdym razie faktycznie łączy wszystkie elementy ekspozycji i spełnia się w roli finału tejże.
Marek Chlanda, Tranzyt (fragment), 2009-2010
źródło
Jeśli tranzyt rozumiemy jako bycie w przelocie i stan przelotowy - jak zachęca nas autor - to muszę przyznać, że zamierzenie zostało spełnione. Pośród czterech sekwencji udało się uchwycić swoistą ulotność i przemijalność. Bardzo ciekawe studium funkcjonowania pamięci i przywoływania wspomnień.

Wystawa do obejrzenia w Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie do 29-go kwietnia.
Strona www wystawy.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Wystawa: "Eva & Adele - Artysta = dzieło sztuki" w MOCAK

"EVA & ADELE to para artystek, które żyją i tworzą PONAD GRANICAMI PŁCI. Ich hasło życiowe brzmi: GDZIEKOLWIEK JESTEŚMY, JEST MUZEUM, a termin, który starają się narzucić ludzkości, to FUTURING.

EVA & ADELE funkcjonują w przestrzeni publicznej jako dzieło sztuki. Artystki traktują swoje ciała jak żywą rzeźbę, ulice jak galerie, a wielkie wydarzenia artystyczne jak muzeum. Za ich dopracowanym makijażi i kostiumami kryje się postać małej kobiety i rosłego mężczyzny, którego duchowa kobiecość przezwyciężyła fizyczną męskość i prawnie został uznany za kobietę."

materiały promocyjne Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie

Eva i Adele to wyjątkowo osobliwa para artystek, które - z tego jak same siebie definiują - "żyją poza granicami płci". Wystawa w Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie jest zapisem, udokumentowaniem ich trwającego już od 1991 roku performance`u.
Uznając, że przestrzeń, którą odwiedzają staje się w tym momencie muzeum, niezmiennie i konsekwentnie budują swój codzienny wizerunek. Łyse głowy, bardzo jaskrawe, zazwyczaj identyczne stroje i gadżety w postaci parasoli lub doczepianych skrzydeł. Te zabiegi pozwalają im na traktowanie siebie jako dzieło sztuki rozbudzając uwagę publiczności tam gdzie się zjawią, w szczególności chodzi o wszelkiej maści wydarzenia artystyczne. Nie jest możliwy kontakt z artystkami w innych warunkach niźli w odpowiednich strojach i makijażu. Nie przełamują tej formuły, co jest interesujące i imponujące. Co ciekawe - częścią ekspozycji jest rozpiska schematów ubiorów i dokumentacja strojów w zależności od eventu na jaki zostały wykorzystane, wliczając najdrobniejsze części garderoby.
źródło
Podczas wystawy możemy obejrzeć zdjęcia, które robiono im podczas różnych wydarzeń na jakich się pojawiły. Jedna z serii to "Cum Polaroid". Składa się ona ze zdjęć jakie robią im ludzie spotykając je w przestrzeni publicznej. Eva & Adele godzą się na fotografowanie ich ale proszą o kopię zdjęć, dzięki czemu na wystawie możemy zobaczyć sporą kolekcję zdjęć, które powstały w ten sposób. To chyba największa część ekspozycji wraz z około tysiącem fotografii, które artystki robiły sobie same, także przy użyciu polaroidu.
Inna seria to "Portret rodzinny". Są to zdjęcia na których bohaterki zostały uwiecznione pośród różnych ludzi (wymienionych w spisie) w ich domostwach lub ogrodach. Pod zdjęciami widzimy natomiast miniatury rozmaitych podarków jakie otrzymały od nich.
Samo hasło "Futuring", którym Eva & Adele się posługują jest tytułem filmu, który jest wyświetlany. Widzimy na nim obie artystki spoglądające na kamerę, uśmiechające się i raz po raz powtarzające to słowo. Ma ono symbolizować "aktywność w tworzeniu przyszłości", acz same zaznaczają iż zostawiają przestrzeń do jego interpretacji. Cóż, na upartego można by i próbować odwoływać się w zrozumieniu tegoż do działalności futurystów. Sztuka współczesna... W zakresie zapisów wideo możemy także obejrzeć trzyczęściową serię "Wings", gdzie bohaterki spacerują z parasolami i w sukniach z doczepionymi skrzydłami. Niektóre z ich kreacji można było także zobaczyć na wystawie.
źródło
Mogę powiedzieć, że jest to całkiem osobliwa wystawa. Obserwując dokonania Evy & Adele widzimy co znaczy faktycznie "być sztuką" i konsekwentnie realizować swoją misję. Nie chcę tu silić się na wyegzaltowane i patetyczne analizy dotykające kwestii seksualności, łamania granicy płci. Prostolinijnie zauważę, że pomimo wspomnianych, trudnych kwestii wystawa nastraja optymistycznie z prostego powodu jakim jest uśmiechy, który Eva & Adele mają wymalowane na twarzach. Najwidoczniej jest to pieczołowicie dopracowany szczegół ich nieustannego performance`u.

Wystawa do obejrzenia w MOCAK - Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie do 29-go kwietnia.
Strona www wystawy.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Nowy, stary blog - Szczypta na Bloggerze.

"Szczypta Kultury" to mój blog, który zacząłem pisać na początku 2007-go roku, dokładniej 30-go stycznia - wtedy powstał na nim pierwszy post. Blog aż do dnia dzisiejszego mieścił się pod adresem www.szczyptakultury.blog.onet.pl i tam też jest wciąż dostępny do wglądu. Zdecydowałem się jednak "przenieść" go na platformę Blogger, która już teraz po godzinie użytkowania zachwyciła mnie swoimi możliwościami i definitywnie i kategorycznie wygrywa z przestarzałą platformą onetową.


Przez lata pisania tego bloga wielokrotnie spotkałem się z dobrymi opiniami na jego temat. Wielu ludzi pozytywnie oceniało pisane przeze mnie artykuliki więc zamierzam kontynuować tenże projekt. Myślę, że motywacja także będzie większa wraz z nowym adresem i nowymi możliwościami. Póki co w każdym razie muszę się skupić jeszcze na dostosowaniu struktury, wyglądu i innych kosmetycznych pierdołach. Muszę się nauczyć prosperowania na Bloggerze. Tak szczerze powiedziawszy to ten post jest swoistym trialem.

Pozdrawiam wszystkich czytelników!