Prolog


Szczypta Kultury to blog, który założyłem w styczniu 2007 r. w związku z chęcią pisania i opisywania moich wrażeń i odczuć odnośnie wszelkich tworów szeroko pojętej kultury i sztuki. Od początku istnienia bloga podkreślam, że moje wpisy mają charakter dosyć subiektywny, acz dążę też by jak najobiektywniej oceniać tematy, nad którymi się pastwię. W miarę prowadzenia bloga, mój styl pisania rozwijał się, zdobywając grono czytelników. W kwietniu 2012 r. zdecydowałem się przenieść bloga na platformę Blogger. Wcześniejsza jego postać dostępna jest do wglądu pod adresem: http://szczyptakultury.blog.onet.pl/, gdzie również zapraszam.

Ciastka

wtorek, 25 marca 2014

Sztuka na wtorek: "Kochankowie", Rene Magritte (1928 r.)

Wspominałem już kiedyś, że planuję tego rodzaju cykl, tak więc dzisiaj rusza "Sztuka na wtorek". Wtorek nie jest zbyt sympatycznym dniem - nie jest to już wprawdzie poniedziałek, ale wciąż jest dosyć słabo. Tym bardziej zatem warto w taki dzień pochylić się nad jakimś fascynującym dziełem sztuki. No i właśnie w tymże cyklu takowe mam zamiar omawiać. Zobaczymy jak to się przyjmie na blogu. Na pierwszy strzał pójdzie jeden z moich ulubionych obrazów, czyli "Kochankowie", których autorem jest belgijski surrealista Rene Magritte.
Rene Magritte "Kochankowie" (franc. "Les Amants"), 54x73 cm, olej na płótnie
To co widzimy, to dwoje całujących się (tytułowych) kochanków. Jednakże ich głowy zawoalowane są tkaniną. Może to prześcieradło? A może to chusty? Skrycie twarzy bohaterów może mieć wiele znaczeń. Materiał jest biały - czysty. Może symbolizować to ich wzajemny obraz drugiej osoby: wybielony poprzez wzajemną (ślepą?) miłość. Przez to też nie są w stanie zobaczyć jakimi są naprawdę - wzrok nie dostrzega nic poza materiałem. Tkaniny mogą także symbolizować anonimowość i to, że nawet mimo intymności, która jest między mężczyzną i kobietą - są dla siebie tajemnicą.
Myślę też o jeszcze jednej interpretacji związanej z (nie)możliwością zaspokojenia. Oscar Wilde w swoim szlagierowym dziele ustami lorda Henryka wysnuł swoistą apoteozę papierosa, który "jest jak pocałunek, ponieważ daje przyjemność, ale nie zaspokaja". Bo czy w najbardziej intymnym akcie erotycznym jesteśmy w stanie tak naprawdę kiedykolwiek prawdziwie posiąść drugą osobę? Czy to nie jest tak, że zawsze jednak gdzieś jest to "prześcieradło", które nie pozwala na bliskość absolutną i połączenie się totalne? Taką próbę interpretacyjną warto pozostawić z tymi pytaniami, na które każdy może spróbować odpowiedzieć inaczej, ale raczej odpowiedź taka zawsze będzie wymagała krztynę refleksji.
Wspomniałem o bieli płótna, które może symbolizować czystość. Popatrzmy na resztę barw. Spokojne, błękitne niebo - wręcz na swój sposób chłodne. Tuż obok jednak ściana atakująca widza i nacierająca na bohaterów czerwienią pasji, namiętności i pożądania - silnie pobudzająca, jak to czerwień. Podobnie jest z sukienką lubej mężczyzny w garniturze. No właśnie - garnitur. To może być symbolem stonowania, stabilności, a w odniesieniu do uczucia - czy to nie racjonalność, którą kochanek zatraca pomiędzy jedną (bluzka lubej), a drugą czerwienią (ściana za jego plecami)? Obawiam się, że zacząłem się zapędzać w możliwe nadinterpretacje, ale z drugiej strony: czy nie po to dano nam sztukę, aby w niej szukać jak najwięcej kontekstów?
A propos chust, należy wspomnieć o jednym traumatycznym wydarzeniu z życia malarza. Jako dziecko Magritte widział ciało swojej matki wyłowione z rzeki. Twarz miała owiniętą w koszulę nocną. Popełniła samobójstwo. Miłość powiązana ze śmiercią i motyw chusty jako całunu otwierają jeszcze więcej przestrzeni interpretacyjnych. Czy uczucie to jedyna droga by obudzić się z martwoty? By siłą pocałunku przedrzeć się przez opatulające głowy kochanków całuny?
Nie ma co do tego wątpliwości, że trauma przeżyta za młodu miała wpływ na twórczość Belga i mogłaby służyć za zupełnie niezależną i solidną rozprawkę psychoanalityczną, w kontekście zresztą wielu innych dzień belgijskiego artysty.

Motyw chust z "Kochanków" przewija się w popkulturze i fotografii, jak choćby tu:
źródło

sobota, 22 marca 2014

Teraz słucham #1


Jakiś czas temu pisałem o tym, że zamierzam stworzyć na blogu kilka stałych cyklów, ale jeszcze nie zacząłem wprowadzać tej koncepcji w życie. Do teraz. Dzisiaj jadąc autobusem słuchałem sobie muzyki i pomyślałem, że najbanalniejszy pomysł może być najlepszy. Tak też ruszam z cyklem "Teraz słucham", gdzie będę pisał pokrótce co u mnie ostatnio leci z głośników, czy też na słuchawkach. No i to jest pierwsza edycja.

Nie da się ukryć, że co nieco odnośnie moich zajawek przewija się przez mój facebookowy profil, jak i Kanał Muzyczny - fanpage z teledyskami, który prowadzę z kumplem. Ale to rzecz jasna nie jest wszystko. Od jakiegoś tygodnia jest kilka rzeczy, którymi szczególnie się jaram. Po kolei.

Current 93 wydali nowy album. David Tibet nie odpuszcza i otrzymujemy naprawdę wyborny, klimatyczny i do głębi przeszywający album. A wśród gości, po mistrzowsku: Nick Cave, John Zorn i Antony Hegarty. Byłem arcyciekawy tego albumu i zaspokoił mnie w zupełności. To co najlepsze w Current 93, a do tego udany wkład gości. "I Am The Last Of All The Field That Fell: A Channel" to wydawnictwo, które sprawdza się nie tylko podczas medytacji w półmroku, ale także w krakowskich środkach komunikacji miejskiej. Pozwala uciec.
Lebanon Hanover to jedno z moich dwóch ostatnich odkryć. Surowa, ale bardzo wyrazista sekcja rytmiczna na post-punkową modłę, nowofalowy chłód. Nostalgia, melancholia i apatia w głosie duetu pięknie komponuje się z muzyką, która trąci latami `80. Testowałem na znajomych i podoba się nawet tym, którzy nie siedzą w takich klimatach na co dzień.

Drugim moim odkryciem jest włoska formacja Soviet Soviet. Tu z kolei otrzymuje słuchacz ściany gitar, szybkość, ale wszystko grane ze spuszczoną głową i wzrokiem wpatrującym się w buty. Mimo, że najprościej opisać ich jako shoegaze, to sporo w tej muzyce jest także nowej fali. Tak jak w przypadku wyżej wspomnianych. To co tygrysek-autor lubi najbardziej. No może nie najbardziej, ale lubi niewątpliwie.

Od długiego czasu katuję z przerwami "The Travels" - ostatni album Molly Nilsson. O mojej szczerej sympatii do Szwedki już kiedyś pisałem. Właśnie się zacząłem zastanawiać: co jest ze mną nie tak? Wszak muzyka, mieszkającej w Berlinie Molly, jest także dosyć chłodna i surowa. Wpasowuje się więc w atmosferę ostatnio słuchanej muzyki. Jest jednak coś ulotnego i bardzo optymistycznego, co przewija się na jej ostatnim wydawnictwie. Podróże służą ludziom, jak widać. Szczególnie trasy koncertowe.

Na koniec wisienka na torcie, czyli ścieżka dźwiękowa z wybornego, jarmuschowego "Tylko kochankowie przeżyją". O filmie pisałem tutaj, stwierdzając, że na dobrą sprawę - muzyka w tym filmie jest niemalże pełnoprawnym aktorem. Myślę, że nawet nie oglądając filmu, można się zachwycać muzyką, w której zresztą maczał też palce sam Jarmusch.

Tylu już tu chłodu było, że na koniec tylko nadmienię, że mimo tego, że do czerwca daleko, to słucham też ostatnio sporo Death In June ;)

P.S. No, to pierwszy odcinek za mną. Kości zostały rzucone.

czwartek, 20 marca 2014

Miłość, która daje długowieczność - "Tylko kochankowie przeżyją"


Zastanawiałem się co może wyjść za twór, kiedy reżyser pokroju Jima Jarmuscha zabiera się za tak wyświechtany i przemielony we współczesnej (pop)kulturze temat jak wampiry. W zasadzie jednak użycie takiego lejtmotywu jest kwestią drugoplanową. Sama opowieść bowiem jest o czym innym poniekąd. Tego akurat spodziewałem się, znając twórczość białowłosego reżysera bardzo dobrze.
Dwoje ludzi (?!), którzy kochają się wzajemnie. Przez wieki. On ma na imię Adam (Tom Hiddleston), ona zaś Eva (Tilda Swinton). Rzecz jasna wybór imion dla głównych bohaterów także nie jest bezzasadny. Tytułowi kochankowie mieszkają w dalekich od siebie miejscach: on w opustoszałym postindustrialnym Detroit, ona w egzotycznym Maroku. Mentorem Evy jest mieszkający tam także Christopher Marlowe (John Hurt), czyli XVI-wieczny poeta angielski, który w fabule Jarmuscha żyje do tej pory, właśnie jako wampir. Od jego wiersza także wziął się tytuł filmu. Co do nacji wampirzej, pojawia się także rozpieszczona i nieokrzesana siostra Evy imieniem Ava (Mia Wasikowska). Trzon akcji opiera się na wizycie Evy u ukochanego, którą mu składa w Detroit.
Adam jest znużonym, pogrążonym w depresji muzykiem, który kontakt ze światem zewnętrznym ogranicza do składania zamówień na instrumenty i gadżety u Iana, jedynego zombie (jak w swych rozmowach określają ludzi), którego jest w stanie tolerować. No, odwiedza też znajomego doktora, który zaopatruje go w krew.
Jego luba jest przygnębiona jego kondycją, acz podziela jego zawód nad ludzkością i współczesną kondycją człowieka. Żyjąc tyle wieków posiedli olbrzymią mądrość i wiedzę. Opierając się na nich są w stanie krytycznie popatrzeć na ludzi i świat jaki tworzą. Brakowało mi tego w historiach o wampirach zawsze - przecież żyjąc tyle wieków można poznać i nauczyć się znacznie więcej. Wampiry Jarmuscha mają możliwość oceniać, ponieważ ich "staż" na Ziemi oraz dystans wobec ludzi predestynuje ich ku temu. Jednocześnie jednak nie zatracili zdolności do zachwytu i percepcji piękna. Właśnie też przez to, że dane im jest móc lepiej poznać obiekt potencjalnej admiracji i mają więcej czasu by się rozsmakować w życiu (jak by nie patrzeć, mimo kontekstu wampirów). Jim Jarmusch ma swoim dorobku sporo dzieł przetwarzających motyw drogi. Jeśli patrzeć na ten film w tych kategoriach, to tutaj widzimy pętlę - nieśmiertelni bohaterowie i droga, która cały czas się wokół nich zmienia (kolejne wieki i cywilizacje). Niekończąca się podróż.
Nie fabuła jest główną siłą tego filmu, ale atmosfera i kunszt z jakim został zrealizowany. Jim Jarmusch niejednokrotnie podkreślał w wywiadach, jak ważna dla niego jest muzyka w kontekście filmów, które tworzy. Dla mistrzowskich ujęć i kompozycji, które w idealny sposób komponują się ze ścieżką dźwiękową, warto obejrzeć "Tylko kochankowie przeżyją". Ja osobiście sowicie nakarmiłem mój zmysł estetyczny. Scena z wytłumaczeniem teorii stanów splątanych (tzw. paradoks EPR) także składa się na odbiór i piękno tego obrazu, acz buduje nastrój pięknem nauki i kontekstem.
To co może lekko mnie ubodło, to specyficzny "sentymentalizm" głównych bohaterów, którzy często wspominają sytuacje i postaci z historii. Odnosiłem wrażenie, że to zabieg mający wciąż uzmysławiać widza, że faktycznie tyle wieków życia za nimi. No ale to drobnostka. Sam film to wyborna uczta i dowód na to, że ktoś taki jak Jim Jarmusch może wziąć się nawet za tak "niebezpieczny" motyw jak wampiry i tego nie spartolić.

wtorek, 11 marca 2014

"Kodeina, dziwki, hajs" czyli farsa z 9-latkiem w tle

Fot. Jan Kucharzyk / East News/Dzień Dobry TVN
9-letni chłopiec Xavier Witkowski jest raperem i wraz z 18-letnim kuzynem tworzy hip-hop, który nasączony jest wulgarnym językiem, gdzie w tekstach przewijają się narkotyki, dziwki i podobne, klasyczne dla muzyki hip-hopowej motywy (trochę upraszczam, ale wierzę, że wiecie o co chodzi). Niezły materiał na rozmowę w studiu Dzień Dobry TVN.
No i odwiedził program Xavier (Green Grenade) wraz z rodzicami. W rozmowie uczestniczył też Tomasz Kleyff, raper. Postanowiłem sobie ten wywiad obejrzeć (link). Spodziewałem się zobaczyć zbuntowanego "młodzieńca" ze sporym ADHD i wczesnym tourettem, tymczasem oczom widzów ukazał się dosyć przestraszony i lekko zdezorientowany chłopczyk, który wpadł pod gradobicie pytań i dociekań czy on naprawdę wie co to jest kodeina i dziwki? "Ej, zaraz, zaraz..." - pomyślałem, ale dalej było jeszcze lepiej.
Dziennikarze zafrasowani tym, że dziecko nie powinno wiedzieć o takich rzeczach, które pojawiają się w jego tekstach. Raper Kleyff z powagą mówi, że chłopiec daje zły przykład. Powołuje się na Miley Cyrus (ok, jakoś rozumiem), przywołuje gdzieś Bisza (którego lubię, ale co to ma wspólnego?). Rodzice chyba lekko zaczynają się orientować w co się wplątali. Zapewniają telewidzów, że porozmawiają z chłopcem i jego kuzynem, a jakby zaczął palić papierosy to wszystko się skończy. Poziom absurdu urasta już do niebezpiecznego poziomu. Na końcu chłopiec zapewnia redaktor Pieńkowską, że już postara się nie rymować o dziwkach i kodeinie.
Siedzę osłupiały po całym spektaklu, patrzę na kalendarz, ale jest 10 marca, więc to nie był prima aprilis.

sobota, 8 marca 2014

Człowiek, który gra dziadostwo - wywiad z Maćkiem Nowackim z Kaseciarza

fot. Łukasz Jaszak



Do tej pory na blogu wywiadów nigdy nie było, no nie? No ale tutaj nadarzyła się okazja i przepytałem Maćka Nowackiego, lidera krakowskiego zespołu Kaseciarz. Jest to bardzo sympatyczny, skromny rock`n`rollowiec ze sporym poczuciem humoru. Przekonajcie się sami:

Marcin: Pierwszy album nagrywałeś sam. Materiał na koncertach graliście w składzie czteroosobowym. Z tamtego składu zostałeś tylko Ty, a teraz gracie jako trio. Dlaczego? Czy ciężko wytrzymać w jednym zespole z Maćkiem Nowackim?

 Maciek: Skład czteroosobowy przetrwał tylko jeden koncert o ile pamiętam dobrze, potem już graliśmy jako trio

 - No to akurat miałem szczęście ten jeden koncert widzieć. A jakie były przyczyny zmian personalnych w składzie?

 - Ja mam nadzieję, że to nie chodzi o to, że ciężko jest wytrzymać ze mną, ale raczej zmiany składu wynikały z tego, że przed wydaniem płyty kaseciarz jako zespół nie istniał, a zatem takie przetasowania składu, które normalnie istnieją w każdym zespole, działy się na bieżąco, bo trzeba pamiętać że w sumie istniejemy około 3 lat dopiero.

 - Pamiętam, że przed koncertem w fortach bronowickich w Krakowie piliśmy wódę z gwinta. Chyba jakąś jerzynówkę… Ja miałem później lekkie problemy z grawitacją natomiast Wy zagraliście dobry koncert. Czy ten rock`n`roll w Twoim życiu jest wynikiem grania muzyki, czy też muzyka, którą tworzysz jest wynikiem takiego właśnie flow w krwioobiegu?

 - Ha! To był wiśniak na rumie, wersja tania bo kosztowała 20 zeta. Wycofali go ze sprzedaży, bo chyba był szkodliwy dla zdrowia. Ja myślę, że u mnie najbardziej naturalnie się gra taką muzykę, jaką robię i raczej nie ma to związku z jakimś konkretnym trybem życia. Być może gdy byłem młodszy o te dwa, czy trzy lata to bym powiedział, że imprezki też są elementem tego wszystkiego, ale dzisiaj wiem, że mógłbym na przykład na co dzień plewić grządki i tak samo bym napierdalał na żywo.

 - Nie będę pytał czy znasz Beach Boysów, ale skąd tak silne ukierunkowanie w surf rock? Niewiele zespołów w Polsce gra w ten sposób.

 - Nie wiem, po prostu polubiłem to brzmienie i gdy zacząłem robić pierwszą płytę, to ten surf się zrobił bardziej zmutowany, bo jakoś nie cisnąłem, żeby kurczowo trzymać się tej stylistyki. Generalnie mam wrażenie, że i tak nie gramy żadnej tradycyjnej odmiany surfu i jeśli już mamy mówić o tym co gramy, to dzisiaj najbezpieczniej jest mówić na to dziadostwo.

 - No to słychać, ale ten surf rock jest pewnym fundamentem dziadostwa. 
Na drugim albumie (już) śpiewasz. Czy instrumentalna forma muzyki Ci nie wystarczała, czy też potrzebowałeś się przełamać by zdecydować włączyć swój wokal do Waszej muzyki?

 - Po prostu numery, które wyszły na drugą płytę miały miejsce na wokal. Sam też chciałem spróbować, chociaż bardzo nieśmiało do tego podszedłem. Ale z koncertu na koncert, czuję się coraz pewniej z moim głosem, więc wokal już raczej będzie stałym elementem Kaseciarza.

 - I nie będziesz na niego tyle chorusu nakładał jak na ostatnim koncercie w Alchemii?

 - Nie wiem, może będę, może nie. Tak naprawdę to wyniknie przy nagrywaniu nowego materiału - wtedy zdecydujemy, co będzie najlepsze dla tego wokalu.

 - No jasne. Ja jestem bardzo internetowy. Pamiętam, że jak polubiłem fanpage Kaseciarza na facebooku, to mieliście jakichś 120 fanów. Teraz jest ich ponad 1300. Jeździcie w trasy, występujecie na festiwalach. Co uważasz za największy sukces w dotychczasowej karierze?

 - Największym sukcesem jest to, że wytrzymujemy w jednym składzie już od dłuższego czasu, haha. Ale tak na serio to ja cały czas się jaram tym, że tyle ludzi polubiło projekt, który powstawał w naprawdę biednych warunkach. Fajna jest myśl, że ludzie jednak polubili to za pomysł i charakter, a nie wycyzelowane brzmienie z Izabelin Studio.

 - Jesteście częścią kolektywu Stajnia Sobieski, który zrzesza kilka krakowskich zespołów. Wszystko toczy się wokół mieszkania będącego studiem nagrań. Jakiś czas temu na imprezie pytałem o to Gosię z Rycerzyków. Jak Ty byś opisał Stajnię?

 - Stajnia dla mnie to grupka znajomych, których połączyła miłość do muzyki i melanże. Fajne w tym wszystkim jest to, że bardzo naturalnie to wyszło i wszyscy zgodni byliśmy co do zakładania takiej wspólnoty, bo jakoś czuliśmy że w KRK potrzebna jest "scena" lub coś podobnego.

 - To prawda. Niby powstała Krakowska Scena Muzyczna - twór promujący tutejszą scenę. Co o nich sądzisz? Parę fajnych eventów im wyszło.

- KSM dla mnie to przede wszystkim coś w rodzaju agencji bookingowej. Fakt jest taki, że potrafią ogarnąć eventy i zrobić to dobrze, ale to nie jest scena sama w sobie. Głównie przez ich rozmiar, bo przecież w ich bazie jest mnóstwo bandów, a dla mnie scena to jest jednak trochę mniejsza grupka osób, którzy się znają i sobie nawzajem pomagają, a całość powstaje na spontanie i nie jest to rozkmina na zasadzie "to my, piszcie do nas, to będziecie w scenie".

- No rozumiem. Stajnia to co innego i coś więcej niźli grupka znajomych. Ja osobiście lubię zespoły składające się na tą grupę (dziś idę np. do Mezcala na Rycerzyki). Podobna sytuacja jest chyba jeśli chodzi o scenę didżejską - tu wyraźnie widać grupę kojarzoną z Bombą i Rozrywki 3.

- Rozrywki już nie żyją niestety, ale można powiedzieć, że wśród dj-ów też jest taka sztama. Chociaż ja już dawno wypadłem z obiegu i nie znam się tak na tym.

- Czym Kaseciarz może zaskoczyć słuchaczy na kolejnym albumie? Możemy się spodziewać elektroniki lub też chórów gospel?

- Nie wiem czym zaskoczy Kaseciarz, bo sami tego się nie spodziewamy. Ale nigdy nie spinamy się na konkretny efekt, więc tak naprawdę może nam wyjść coś zupełnie innego niż na "Motorcycle Rock and Roll"

- Zaczęliście już jakieś prace nad nowym materiałem?

- Zaczniemy w kwietniu pewnie, teraz skupiam się na robieniu Harry and The Callahans, który nagrywam z Łukaszem Cegiełką. Mieliśmy pomysł żeby zrobić hołd dla muzyki z Detroit, więc wymyśliliśmy fikcyjny zespół stamtąd. Historia jak z Rodriguezem, tylko na sterydach.

- Z góry propsuję pomysł. Na koniec pytanie z kategorii „z dupy”: koty czy psy? I dlaczego?

- Dawniej koty, ale teraz psy też są ok. Generalnie zwierzaki są bardzo miłe.

- Ano są. No dobra, man. Dziękówka za wywiad i do zobaczenia!

- Dzięki!