Prolog


Szczypta Kultury to blog, który założyłem w styczniu 2007 r. w związku z chęcią pisania i opisywania moich wrażeń i odczuć odnośnie wszelkich tworów szeroko pojętej kultury i sztuki. Od początku istnienia bloga podkreślam, że moje wpisy mają charakter dosyć subiektywny, acz dążę też by jak najobiektywniej oceniać tematy, nad którymi się pastwię. W miarę prowadzenia bloga, mój styl pisania rozwijał się, zdobywając grono czytelników. W kwietniu 2012 r. zdecydowałem się przenieść bloga na platformę Blogger. Wcześniejsza jego postać dostępna jest do wglądu pod adresem: http://szczyptakultury.blog.onet.pl/, gdzie również zapraszam.

Ciastka

wtorek, 17 września 2013

Cały ten jazz

Muzyka jazzowa ma to do siebie, że w gruncie rzeczy każdy ma do niej swój własny stosunek. Niektórzy ten gatunek muzyki kochają, innych natomiast czasami męczy. Wiadomo: jedni lubią, drudzy nie. Myślę, że jest to też zależne od tego za jaki jazz się chwycimy. Wszak nawet ludzie, którzy za tą muzyką nie przepadają, to nie przeszkadza im ona np. w kawiarniach, gdzie z reguły dominuje jazz właśnie (zazwyczaj w lżejszej postaci). Ja chciałbym się z Wami podzielić moją historią związaną z tym gatunkiem muzycznym i tym jak wsiąkałem w kolejne rodzaje jazzu.
Wbrew pozorom na początku nie był to Miles Davis, którego wprawdzie znałem jeszcze w gimnazjum jako ikonę i symbol tej muzyki. Musicie pamiętać, że wtedy internet był zwierzyną rzadko występującą na polskiej ziemi. Ale prasę wertowało się różnorodną, więc informacje dochodziły - bez internetu dało się jakoś nabywać wszechstronną wiedzę, hehe. Jednak Miles pojawił się znacznie później w moim życiu. Pamiętam, że były 2 albumy, które katowaliśmy i które wciągnęły mnie i moich kumpli w jazz kiedy byliśmy na obozie żeglarskim. Był to album koncertowy, na którym Paul Desmond wraz ze swoim kwintetem czarowali niestworzone rzeczy - żałuję, że nie pamiętam nazwy, miejsca gdzie występowali. Drugi album to The Lounge Lizards i ich wybitne wydawnictwo "Voice of Chunk" - tu już było trudniej w odbiorze, ale jeszcze bardziej frapująco. John Lurie wraz z ekipą potrafili zafascynować słuchacza i zaskoczyć. Nic dziwnego, że ich lider tak dobrze odnalazł się we współpracy z Jimem Jarmuschem stając się równocześnie barwną postacią w kinematografii.
The Lounge Lizards, źródło
Liceum był czasem wzmożonych przygód z muzyką. Ja sam współtworzyłem 2 zespoły, nawet mieliśmy drobne lokalne sukcesy. Estetyka w której się poruszaliśmy w najwyższym stopniu była oparta o punk rock, ale zaczęliśmy wtedy poszerzać nasze zainteresowania muzyczne. O jazz między innymi. Niemniej nie będę Wam tu sprzedawał jakichś bajek, że inspirowaliśmy się jazzem w procesach tworzenia, niemniej na pewno poszerzyła ta muzyka nasze horyzonty i wrażliwość muzyczną.
Wtedy właśnie sięgnąłem po klasykę, jaką dla większości są (i słusznie) Miles Davis, John Coltrane i im podobni. W liceum zaczęliśmy też co czwartek bywać na jam session w krakowskim Harrisie (Harris Piano Jazz Bar). Odwiedzaliśmy ten lokal zresztą do późnego czasu studiów, ale w pewnym momencie już te luźne sesje jamowe zaczęły być nużące i stały się powtarzalne.
Pod koniec liceum zafascynował mnie Ornette Coleman i free-jazz. Chciałem aby wszystko było jeszcze bardziej połamane i jeszcze bardziej nieprzewidywalne. Wiecie - zawsze chce się czegoś mocniejszego, np. kiedy jara Cię drum`n`bass, to niedaleko by trafić na speedcore lub (o zgrozo!) holenderski hardcore. Szukając jeszcze bardziej połamanego jazzu, objawił mi się - jakże by inaczej - John Zorn i projekty w których uczestniczył. Aha, zdarzało mi się też sięgnąć po awangardę japońską... Ale tego nie mogłem zrozumieć i bezboleśnie przyswoić, musiałem zawrócić.
Ornette Coleman, źródło
Sięgnąłem po polski jazz, na początku Pink Freud i Contemporary Noise Quintet (później Sextet). Podobnie później inne zespoły polskiej sceny (mamy się czym poszczycić!). Rzecz jasna - doszedłem do klasyków polskiej sceny yassowej (Miłość, Łoskot itp.). Dużo wcześniej nawinął się też na odtwarzacz Krzysztof Komeda, którego nie mogło zabraknąć w poznawaniu gatunku.
Gdzieś w międzyczasie w głośnikach często gościł acid jazz, w miarę coraz silniejszego romansu z muzyką elektroniczną. Taka kochliwość, rzecz jasna, musiała mnie zaprowadzić pod bramy wytwórni Ninja Tune, której twórcy jak mało kto wyrośli i ukształtowali się dzięki muzyce jazzowej. Polski Skalpel, Mr. Scruff, Kid Koala, Jaga Jazzist i wiele innych. Poznanie brytyjskiej wytwórni oceniam jako jeden z najważniejszych momentów mojej edukacji muzycznej.

I tak wyglądała pokrótce moja przygoda z muzyką jazzową, która trwa do tej pory. W zasadzie większości wymienionych wykonawców nadal słucham - częściej lub rzadziej. I nawet ten bardziej połamany jazz odpręża mnie w sumie bardziej niż wygładzona muzyka pop.

A jak wyglądała Wasza przygoda z jazzem? Zaprzyjaźnialiście się bardziej z tym gatunkiem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz