Wbrew pozorom na początku nie był to Miles Davis, którego wprawdzie znałem jeszcze w gimnazjum jako ikonę i symbol tej muzyki. Musicie pamiętać, że wtedy internet był zwierzyną rzadko występującą na polskiej ziemi. Ale prasę wertowało się różnorodną, więc informacje dochodziły - bez internetu dało się jakoś nabywać wszechstronną wiedzę, hehe. Jednak Miles pojawił się znacznie później w moim życiu. Pamiętam, że były 2 albumy, które katowaliśmy i które wciągnęły mnie i moich kumpli w jazz kiedy byliśmy na obozie żeglarskim. Był to album koncertowy, na którym Paul Desmond wraz ze swoim kwintetem czarowali niestworzone rzeczy - żałuję, że nie pamiętam nazwy, miejsca gdzie występowali. Drugi album to The Lounge Lizards i ich wybitne wydawnictwo "Voice of Chunk" - tu już było trudniej w odbiorze, ale jeszcze bardziej frapująco. John Lurie wraz z ekipą potrafili zafascynować słuchacza i zaskoczyć. Nic dziwnego, że ich lider tak dobrze odnalazł się we współpracy z Jimem Jarmuschem stając się równocześnie barwną postacią w kinematografii.
The Lounge Lizards, źródło |
Wtedy właśnie sięgnąłem po klasykę, jaką dla większości są (i słusznie) Miles Davis, John Coltrane i im podobni. W liceum zaczęliśmy też co czwartek bywać na jam session w krakowskim Harrisie (Harris Piano Jazz Bar). Odwiedzaliśmy ten lokal zresztą do późnego czasu studiów, ale w pewnym momencie już te luźne sesje jamowe zaczęły być nużące i stały się powtarzalne.
Pod koniec liceum zafascynował mnie Ornette Coleman i free-jazz. Chciałem aby wszystko było jeszcze bardziej połamane i jeszcze bardziej nieprzewidywalne. Wiecie - zawsze chce się czegoś mocniejszego, np. kiedy jara Cię drum`n`bass, to niedaleko by trafić na speedcore lub (o zgrozo!) holenderski hardcore. Szukając jeszcze bardziej połamanego jazzu, objawił mi się - jakże by inaczej - John Zorn i projekty w których uczestniczył. Aha, zdarzało mi się też sięgnąć po awangardę japońską... Ale tego nie mogłem zrozumieć i bezboleśnie przyswoić, musiałem zawrócić.
Ornette Coleman, źródło |
Gdzieś w międzyczasie w głośnikach często gościł acid jazz, w miarę coraz silniejszego romansu z muzyką elektroniczną. Taka kochliwość, rzecz jasna, musiała mnie zaprowadzić pod bramy wytwórni Ninja Tune, której twórcy jak mało kto wyrośli i ukształtowali się dzięki muzyce jazzowej. Polski Skalpel, Mr. Scruff, Kid Koala, Jaga Jazzist i wiele innych. Poznanie brytyjskiej wytwórni oceniam jako jeden z najważniejszych momentów mojej edukacji muzycznej.
I tak wyglądała pokrótce moja przygoda z muzyką jazzową, która trwa do tej pory. W zasadzie większości wymienionych wykonawców nadal słucham - częściej lub rzadziej. I nawet ten bardziej połamany jazz odpręża mnie w sumie bardziej niż wygładzona muzyka pop.
A jak wyglądała Wasza przygoda z jazzem? Zaprzyjaźnialiście się bardziej z tym gatunkiem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz